niedziela, 14 października 2012

you must be somewhere in London, you must be loving your life in the rain

Przed wyjazdem kumpel powiedział mi, że Londyn można albo kochać albo nienawidzić. Po powrocie nie mogę powiedzieć, że pokochałam to miasto, z całą pewnością je polubiłam. Za double deckery, wiktoriańskie kamienice, wieżowce o ciekawych kształtach, China Town, wielokulturowość, cudowność brytyjskiego akcentu (tak, i mnie to dopadło:P), świetną organizację, muzea, widoki z London Eye i fajne podejście do świata. Jak się tam znalazłam? W wakacje miałam szczęście do różnych spontanicznych decyzji. Tym razem nie ja taką podjęłam, a moja rodzinka. Zostałam postawiona przed faktem- pod koniec września jedziemy do Londynu. Nie było to dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem, bo od dłuższego czasu mieszka tam moja kuzynka, która zapraszała nas regularnie. Jak zwykle siedliśmy przed kompem i pomyśleliśmy 'a może są tanie bilety w wizzairze?' A co jest dalej, to już wiadomo- są bilety, kupujemy:) Tym sposobem dwudziestego siódmego września o bardzo porannej porze znaleźliśmy się na lotnisku w Lutonie. Tam zaczęłam odkrywać 'angielskie odmienności' od różnych kranów do wody cieplej i zimnej. Dzielnie wybrnęłam z sytuacji kierując swoje dłonie na krzyż. Na lotnisku spędziliśmy dość dużo czasu czekając na kuzynkę i pijąc ohydną kawę z Nero (wiedzieliśmy na przyszłość, czego mamy unikać). Po godzinie pojawiła się wraz ze swoim mężem i jechaliśmy samochodem do Londynu. Zwykle nie napisałabym o tak błahym fakcie, no ale wiecie... ruch lewostronny:P Oczywiście było to dla nas strasznie śmieszne uczucie, a mnie cały czas nie pasowało, że moja kuzynka siedząc na 'naszym' miejscu dla kierowcy nie ma przed sobą kierownicy! Potem znaleźliśmy się w małym, ale szalenie przytulnym domu mojej kuzynki, która przygotowała nam tradycyjne angielskie śniadanie (bekon, jajko sadzone, tosty i fasolka z puszki) i poczęstowała porządną kawą. Co mnie nadal nie postawiło na nogi i przysypiałam kiedy pokonywaliśmy metrem dość duży dystans, jadąc do centrum. Tam, zaraz po przejściu przez dworzec na Waterloo zobaczyliśmy London Eye i od razu poczułam się jakoś tak swojsko (nie, nie było tam tony Polaków), nie umiem wytłumaczyć dlaczego.
Moja mama i brat zdecydowali, że odpuszczą sobie podziwianie miasta z przemieszczających się kapsuł, ze względu na okropnie wysoką cenę biletu. Jednak ja mogę nawet nie jeść, żeby tylko zrobić sobie zdjęcia ładnych panoramek:)
A później już ruszyliśmy spacerkiem w stronę londyńskich hitów. (Trafalgar Squere, Big Ben, House of Parliament, Westminster Abbey, Covent Garden)
W Covent Garden pełno artystów ulicznych:
Drugi dzień spędziliśmy, czy to się podobało mojej rodzince, czy nie, prawie cały w National Gallery. Bez której obejrzenia nie miałabym po co wracać:P Oczywiście, jak zawsze w trakcie obcowania ze sztuką, byłam zachwycona, ale nie jakoś wybitnie. Większe wrażenie zrobił na mnie Luwr, Musée d'Orsay czy chociażby wiedeńska Albertina. Nie mniej, Vermeer, Renoir i Goya na żywo, zapierają dech w piersiach;) Dla przestawienia naszych myśli na inne tory, po wyjściu z muzeum poszliśmy pod pałac Buckingham.
Słabej jakości zdjęcie, ale ważne, że przedstawia misterną kompozycje w kształcie korony:p
A stamtąd przez Piccadilly Circus do mojego ukochanego China Town.
Nie mam pojęcia jak jest w Chinach, ale mam nadzieję, że choć trochę podobnie. Wiszące nad ulicami rzędy lampionów, drewniane bramy, jaskrawe szyldy, zwisające na prętach kaczki i kalmary, samoobsługowe restauracje z chińskimi pysznościami i chińskie supermarkety z niespotykanymi gatunkami owoców i warzyw, zdecydowanie podbiły moje serce. Czułam się tam taka szczęśliwa:p
Sześć funtów, jeden pojemniczek i spory wybór.
Pyszne(szczególnie słodkie, czerwone ziemniaki), ale bardzo tłuste:P
Tego dnia po chińskim jedzeniu czekały nas jeszcze arabskie specjały mojej kuzynki. Niestety nie byłam w stanie zapamiętać skomplikowanych nazwy tych potraw, ale spróbuję to jakoś opisać. Przede wszystkim, nie raz, jedliśmy arabski chleb (przypomina naleśniki, ale jest trochę gumiasty i ciągliwy), który maczaliśmy w dziwnym sosie, smakującym jak szpinak. Były też takie jakby gołąbki o cienkim, podłużnym kształcie, z włoskiej kapusty, z ryżem, koperkiem i kolendrą w środku. A także dziwne pierożki w kształcie tobołków z ryżem, kurkumą, marchewką i krewetkami w środku. Poza tym jedliśmy też skrzydełka w sosie sojowym i rozmaite desery, których, poza ciastem marchewkowym, nie umiem opisać. Kolejnego dnia zwiedzaliśmy nie dużo i bardzo spokojnie.
Podczas tego spaceru mieliśmy dosyć dziwną i śmieszną sytuację. Skusił nas bar z szyldem 'Irish pub' i jednocześnie wzięła nas ochota na irlandzkie piwo. Nie wykluczaliśmy także kupienia walijskiego, bo takie również było w menu. Ale, że wybór był ogromny, a my nie znaliśmy ani jednej nazwy, postanowiłam spytać o radę barmankę. - Jakie macie najlepsze irlandzkie albo walijskie piwo? - Jesteśmy w Anglii i mamy tylko angielskie piwa. Czyli rozumiem, że ta nazwa była jakimś wyszukanym, angielskim żartem ;)
Tego dnia byliśmy także w Tate Modern, ale nie chcę się za bardzo rozpisywać na ten temat, bo nie jest to według mnie warta polecenia galeria. Obraz Miro, Kandinskiego i rzeźby Brancusiego nie są w stanie dać wystawie najwyższej noty, choć oczywiście są fenomenalne. W ostatni dzień naszego pobuty moja kuzynka i jej mąż, korzystając z tego, że mieli wolne, zabrali nas na wycieczkę w swoje ulubione miejsca. W ten sposób trafiliśmy na Camden Market, czyli mój londyński faworyt, zaraz po China Town. Można tam znaleźć meble/ akcesoria/ ciuchy z całego świata, a do tego jeszcze starocie, retro gadżety i sklepy dla wszystkich subkultur.
Piękne marokańskie lampy! Szkoda tylko, że ich ceny zaczynały się od 70 funtów:(
W ogóle spodobał mi się klimat całego Camden, o którym moja kuzynka powiedziała, że jest miejscem 'artystów i innych outsiderów'. Mnóstwo tam autorskich sklepów, klimatycznych kawiarni i pubów. Przed Camden obejrzeliśmy niesamowitą świątynie indyjską, wykonaną z angielskiego marmuru, który... na raty wysyłano do Idnii! Robiono tak, że mógł on być wyrzeźbiony przez lokalnych mistrzów.
Wnętrze świątyni jest jeszcze lepsze! Po wejściu musieliśmy przejść przez bramki podobne do tych na lotnisku, a potem jeszcze zdjąć buty (kobiety i mężczyźni na osobnych stronach). W głównej sali świątyni widzieliśmy tylko jednego bożka, który został wykonany tak realistycznie, że myślałam, że jest żywy! Reszty niestety nie mogliśmy zobaczyć, bo spożywali jakiś obiad, czy coś:P Całość dnia zakończyliśmy genialnym jedzeniem w chińskim barze i kawą w okolicach Piccadilly Circus. Na drugi dzień Londyn żegnał nas deszczem, pierwszym od czasu naszego przyjazdu. Płakał z naszego powodu? Niesłusznie. Jeszcze tam wrócę:)

2 komentarze:

  1. Chciałabym zobaczyć Londyn! Nie mam tam niestety żadnej cioci/kuzynki/krewnych ale mam nadzieję, że moje skromne fundusze nie będą stanowiły przeszkody w odwiedzeniu tego miasta:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Sądzę, że jest to możliwe;) W Ryanairze i Wizzairze trafiają się na prawdę tanie bilety, obiady można jeść w Mcdonaldzie, a spać na couchsurfingu, sposób na śniadania i kolacje też można znaleźć- ja zwykle kupuję sobie dużą bagietkę, kremowy serek i wszystkie posiłki mam z głowy:)

    OdpowiedzUsuń