czwartek, 30 maja 2013

level przed niebem

Jak miałam piętnaście lat to byłam fanką książki Paula Coelho (każdemu się może zdarzyć) "Weronika postanawia umrzeć", której akcja toczy się w Ljubljanie. Pamiętam, że było to dla mnie wtedy jakieś bardzo abstrakcyjne miejsce- stolica jakiegoś państwa, którego nazwę jeszcze wcześniej uparcie myliłam ze Słowacją. Jednak, nie wiadomo dlaczego, już wtedy miałam pozytywne skojarzenia z tym miejscem. Wyobrażałam je sobie jako małe i urocze. I wcale się nie pomyliłam. Ale od początku.

Chyba każdy człowiek marzy o czymś, co jest w zasięgu jego możliwości, ale nie ma odwagi tego dokonać. Ja od kilku lat marzyłam o jakimś dłuższym wyjeździe na stopa. Najbardziej zainspirowała mnie do tego książka Kingi i Chopina "Prowadził nas los" (Jeśli ktoś nie czytał, polecam! Sami zapragniecie, choćby jutro, ruszyć w drogę!). Zobaczyłam, że do nas należy tylko wyjście i wyciągniecie kciuka, a reszta przyjdzie sama, że można tyle zyskać. Chciałam się o tym przekonać jak najszybciej, dlatego w przerwach (albo w trakcie) nauki do matury snułam plany o dalekich podróżach. Ale zanim moje myśli zdążyłyby polecieć w stronę Afryki, czy Azji, postanowiłam, że w najdłuższe wakacje swojego życia będę stopować do Barcelony. I mimo, że znalazłam kogoś równie szalonego, ostatecznie skończyło się na podróży po Polsce. W dodatku, z przyczyn niezależnych ode mnie, musiałam ją odbyć pociągiem, w samotności.
A autostop pozostał na mojej liście "rzeczy do bezwzględnego zrobienia". Przed tegorocznym długim weekendem majowym pomyślałam, nie pierwszy już raz, a może teraz? Napisałam do mojego dobrego kolegi, który zareagował bardzo entuzjastycznie. Natomiast na pytanie o kierunek naszego wypadu, odpowiedział "ja chciałbym zwiedzić cały świat, więc to bez różnicy skąd zacznę". Mnie od dłuższego czasu ciągnie na południe. Co prawda najbardziej na Bałkany, ale Słowenia też wydala mi się kusząca. Najlepsze, że usłyszałam o niej, przede wszystkim, z ust mojego nauczyciela od angielskiego. Zachwycał się szczególnie Bledem, który opisał jako piękne miejsce z jeziorem otoczonym górami, pośrodku którego jest wyspa z kościołem. Jak mogłam się nie skusić po takim opisie? Wygooglowałam sobie Bled, zobaczyłam ten niesamowity widok, wysłałam mojemu koledze i bardzo szybko zdecydowaliśmy, że musimy to zobaczyć. A poza tym Ljubljanę, która od gimnazjum siedziała mi w głowie.
Nic za bardzo nie planowaliśmy. Spakowaliśmy plecaki, wzięliśmy namiot, palnik, mapę Europy, Wiednia (w którym chcieliśmy przenocować) i Ljubljany, tabliczki z nazwami miast i ruszyliśmy w drogę.


Teraz może zacznie się część pochwalna autostopowania, ale to wszystko dlatego, że dzięki temu wyjazdowi poznałam jego urok. Oczywiście nie można go idealizować, na zasadzie, że jest to najbezpieczniejszy sposób podróżowania (według mnie, jeśli czujesz jakiś strach, to znaczy, że jesteś czujny, kontrolujesz, to co się dzieje), ale na pewno można powiedzieć, że jeden z bardziej ciekawych i niezwykłych. Ludzie, których spotykaliśmy nadrabiali często drogi, żeby nam pomóc. Pewien Czech kupił mi kawę, a Słoweniec kupił nam lody. Dużo osób czuło się w obowiązku być naszymi lokalnymi przewodnikami- podwożąc nas opowiadali o okolicy, pokazywali swoje ulubione budynki, góry. Niektórzy nie mieli za bardzo warunków, żeby nas zabrać, ale to nie stanowiło dla nich przeszkody- wracając do Polski, o czwartej rano jechaliśmy na pace jeepa, z Bleda w kierunku Austrii podróżowaliśmy ciężarówką (spełniło się moje marzenie!), gdzie kolega siedział na jakieś wąskiej kanapie, a nie raz jechaliśmy z plecakami na kolanach.


Jeśli chodzi o miejsca, które zwiedziliśmy- pierwszym przystankiem, tak jak już wspomniałam, był Wiedeń, czyli miasto, które mogę chłonąć, jeść łyżkami i nigdy nie mieć dość. Uwielbiam serdeczność ludzi, którzy tam mieszkają (wiele razy zdarzyło mi się, że ktoś pytał, czy nie potrzebuję pomocy, kiedy ledwo zaczęłam rozkładać mapę!), jakiś taki ład, architekturę, zieleń i tę sztukę na każdym kroku (czy z wystaw sklepowych, czy jakieś przykłady street artu).


Po sześciu godzinach, ale tylko dwoma samochodami, dotarliśmy do Ljubljany. A moja miłość do kraju, w którym się znajduje rosła po drodze. Kiedy jechaliśmy w otoczeniu wzgórz, a do tego ze szczytami w tle, nie odrywałam nosa od okna. W samej stolicy widoczność bywała różna, ale i tak zdarzało się, że idąc ulicą podziwiałam góry na horyzoncie. Bardziej mogłam się nacieszyć tym widokiem kiedy Dejan, nasz couchsurfingowy gospodarz, zabrał nas na zamek. Co prawda i wtedy widoczność nie była najlepsza, ale i tak byłam zachwycona. 




To co najbardziej mnie urzekło w tym mieście i za czym najbardziej tęsknię, to atmosfera. Zabytki też są oczywiście wyjątkowe, szczególnie przykłady secesji:




Jednak atmosfera wygrywa. Czuje się taki luz, który przede wszystkim tworzą mieszkańcy- otwarci i serdeczni. Można siedzieć, jeść pyszne słoweńskie jedzenie, słuchać zespołu grającego chorwackie utwory i nie obawiać się, że zaraz będę chcieli za to jakąś zapłatę. Poza tym tempo życia jest dość wolne, a dzięki temu przyjemne. Dejan tłumaczył nam ciągle, że to dlatego, że przyjechaliśmy wtedy, kiedy mieli akurat wolne dni i większość ludzi wyjechała. Może coś w tym jest:P Ale skoro nie mogę uprzeć się przy tempie, to będę bronić artystyczności, serdeczności i swojskości, czyli cech, które sprawiają, że mogłabym tam żyć. Naprawdę tak pomyślałam- miasto i góry- mój ideał.














tradycyjne słoweńskie žlikrofi (coś s tylu naszych pierogów, tylko z ziemniakami w środku), przygotowane przez naszego kochanego gospodarza- Dejana

Z Ljubljany już podróżowaliśmy do 'miejsca ze zdjęcia'- Bledu. Bez żadnych planów (nie wiedzieliśmy co tam jest oprócz jeziora, gór i kościoła), noclegu. I to było cudowne. A jeszcze cudowniejszy fakt, że nam się udało. Taniej i ciekawiej niż myśleliśmy. Złapaliśmy stopa nie tylko do samego Bledu, ale również nad samo jezioro. Wysiedliśmy i mój kumpel od razu poczuł się jak w raju, ja musiałam okrążyć jezioro, żeby to poczuć. Wszystko dlatego, że po prostu szukałam tego widoku ze zdjęcia.I znalazłam. Było identycznie- jezioro otoczone górami (tu widoczność była idealna, tak samo zresztą jak pogoda) i wyspa po środku niego, a na niej kościół. Pozostałą część dnia spędziliśmy na zachwycaniu się tym miejscem. Kupiliśmy wino, piwa i tylko zmienialiśmy pomosty, z których podziwialiśmy wyspę. Poczułam takim wakacyjny chill. Siedzieliśmy nad samą wodą, gotowaliśmy sobie jedzenie na palniku i nikt nic od nas nie chciał.

 
 
 
 
 
 
 

 Kiedy tak teraz myślę o tej całej podróży, nie wierzę, że to wydarzyło się na prawdę. Oby więcej takich niedowierzań :)


3 komentarze:

  1. Alinka ja też gdzieś na przełomie gimnazjum/liceum miałam fazę na Weronikę! Kolejny z grzeszków młodości ;) No i też gwałciłam przycisk "replay" przy teledysku do Defto:D Super wyprawa, super relacja, super zdjęcia :D

    OdpowiedzUsuń
  2. ej, ej, czemu tu tak cicho? gdzie opisy niezwykłych wakacyjnych wypraw? i jesiennych wędrówek?
    czekam!

    Bałkany kuszą, i kuszą, i Słowenia - dokładnie, też z wyobrażeniami po Weronice postanawiającej umrzeć ;)
    ach, stopem.. świetna relacja :)

    a ja dotąd żywię przekonanie, że jeśli Coehlo, to "Weronika..." jest jego najlepszą książką ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. hej, tu znowu ja... przypomniałaś mi się. :) liczyłam że tu może jakieś świeże ciekawe relacje przeczytam... czekam, czekam wciąż na to, co nowego u Ciebie się dzieje! ;)

    a w międzyczasie też byłam w niebywale urokliwej Lublanie! w marcu. a było tak: http://fotografia-prania.blogspot.com/2014/04/bogi-marcowy-czas-w-przeuroczym-miescie.html

    świat tak piękny...
    Pozdrawiam. Pisz, proszę! :)

    Karolina
    (poznana na rozdrożowym listopadowym rajdzie w Beskid Śląski trzy lata temu... ;) )

    OdpowiedzUsuń