sobota, 16 sierpnia 2014

time travels

Już myślałam, że tu nie wrócę. Co tu dużo kryć- obraziłam się trochę na pisanie. Na szczęście ono nie obraziło się na mnie. W trakcie różnych podróży, spotkań z ludźmi, przyjemnych zaczepek na ulicy, miałam w głowie gotowe słowa lub nawet całe zdania, którymi opisałabym daną sytuację. Jednak ciężko było mi po prostu siąść i pisać, może ze względu na czas, może na to coś, co mówiło 'nie, daj sobie spokój'. Ale teraz kilka inspirujących osób przemówiło do mojej wewnętrznej blokady, dlatego wracam i być może nawet wrócę na dobre. Nowością będzie to, że pokuszę się o drugą wersję językową, trochę dla znajomych, trochę dla ćwiczeń.

for English scroll down

A! I jak widać, zmieniłam też nawę bloga. Z tamtej chyba wyrosłam, choć zapewniam, że z piegów nie. Odniesienie zamierzone, ale już interpretacje jego otwarte.

Gdyby ktoś rok, dwa miesiące i siedemnaście dni temu (bo tyle minęło od czasu mojego ostatniego posta) powiedział mi, że w moim życiu wydarzy się tyle spotkań, zwrotów akcji, trochę dłuższych podróży i trochę krótszych wyjazdów, świetnych wieczorów, dziwnych poranków i pracowitych dni, pomyślałabym, że chyba żartuje. A już z pewnością stwierdziłabym, że zmieszczenie takiej ilości zdarzeń jest niemożliwe w tak (relatywnie) krótkim czasie.

Zatem pozwólcie, że zanim zrównam swoje opowieści mniej więcej z czasem rzeczywistym, zabiorę Was na kilka (jeśli nie kilkanaście) podróży do, niezbyt odległej, przeszłości. Gotowi? [pasów nie musicie zapinać, bo tam gdzie pojedziemy na początku bardziej wskazane jest zabrać rowery] No to ruszamy!

Dokąd? To pytanie było dla mnie mało istotne, kiedy ponad rok temu chciałam wyjechać. Tym razem motywacja była bardzo prozaiczna- chciałam odłożyć trochę pieniędzy na Erasmusa. Dlatego od marca lub kwietnia co parę dni urządzałam sobie akcje pisania maili do hoteli, hosteli i restauracji w Norwegii, Anglii, Francji (będąc świeżo po intensywnym, rocznym kursie francuskiego chciałam się rzucić na głęboką wodę) i Holandii. Na tej ostatniej zależało mi najbardziej, bo właśnie tam miałam spędzić całą jesień i trochę zimy. Poza tym nie wiedziałam, gdzie konkretnie je spędzę- znalezienie mieszkania w Utrechcie to niezła 'przygoda' (ale o tym później)- więc wyjazd do krainy rowerów miał mi pomóc w odpowiedzi na to pytanie.
Mijały miesiące moich mailowych akcji. Wiadomości zwrotnych albo nie było, albo były negatywne, albo dosyć niepewne. Ale nie zrażało mnie to. Uparłam się, a jak się na coś uprę...
W czerwcu pisałam jak szalona. W przerwach od nauki do egzaminów siedziałam i zmieniałam nazwiska menadżerów w moich, gotowych już, szablonach. Z czasem zaczęłam myśleć, że skoro nikt nie chce mnie przyjąć, kiedy ładnie o to proszę z pewnym wyprzedzeniem, pojadę bez planów, będę chodzić od miejsca do miejsca i mówić, że szukam pracy na już. Rodzina się przeraziła. Jak to? Tak sama? Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie zobaczyłam post O. na Facebooku. Pytała w nim, czy ktoś nie zna jakiś miejsc za granicą, w których szukają pracowników. Zagadałam dokąd chciałaby pojechać, kiedy wyruszyć. Początkowo nasze daty zupełnie ze sobą nie grały. Później ja musiałam odpuścić sobie przedwczesny optymizm co do egzaminów i prac zaliczeniowych i tym samym zdecydowałam się na jechanie z O. Dość ryzykownie, bo wcześniej znałyśmy się tylko z jednego wieczora u wspólnej koleżanki, jednej długiej rozmowy w parku i paru krótkich między zajęciami lub w trakcie ich. A tu nagle plan, żeby spędzić ze sobą być może nawet cały miesiąc. Ale, że często jeszcze kieruje się zasłyszanymi w liceum (chyba od matematyczki) słowami 'nie ryzykujesz, nie masz', takie myśli nie siedziały mi zbyt długo w głowie.

Jak to było? Siadłyśmy wieczór przed wyjazdem na dywanie w moim pokoju. Przed nami kartony ze spożywczaków, brązowe markery, na biurku laptop z otwartym Google Maps i trasą Wrocław- Utrecht. Na autostopowych tabliczkach znalazły się miasta, które według nas były kluczowe na tym odcinku, choć nigdy wcześniej żadna z nas go nie przebyła. Na drugi dzień obfite śniadanie, trochę na zapas bo do naszych plecaków spakowałyśmy tylko pasztety, kuskus, dwie torebki kaszy z warzywami (po kilku dniach jedzenia kuskusu smakowała jak schabowy - dla mnie- tudzież porządne kotleciki sojowe - dla O.), vegeta, kukurydza i groszek w puszkach. A później szybka podwózka na autostradę i pierwsze oczekiwanie na stacji.
Po czterdziestu minutach, bez choćby drobnego sukcesu, zaczęły mi brzmieć w uszach wszystkie komentarze osób, które mówiły, że to szalony i niebezpieczny pomysł. I właśnie wtedy obok stacji zatrzymała się ciężarówka. Nie dla nas. Lekko otyły mężczyzna wyskoczył z pojazdu i udał się w stronę plandeki coś poprawiać czy wyjmować. Zmierzył nas na wpół groźnym, na wpół obojętnym wzorkiem.

- Nawet o tym nie myśl- powiedziałam do O- ja tam nie wsiądę.
I ani trochę nie kłamałam. Pierwsze wrażenie nie było w moim przypadku zbyt korzystne.
- Oj no, możemy przecież chociaż spróbować. Jak nie chcesz, to ja zapytam- odpowiedziała.
Mężczyzna jechał w kierunku Dortmundu, ale powiedział, że wyrzuci nas gdzieś pod Hanowerem.
-Pakujcie się- burknął. I choć to nie nastroiło mnie pozytywnie, otwarcie przed nami drzwi lekko poprawiło sytuację.
Dopiero siedząc na olbrzymim siedzeniu uświadomiłam sobie, jak bardzo byłam zdenerwowana. Ale wystarczyło może z 60 kilometrów, żebym zupełnie zapomniała o tym wszystkim. Wtedy już przyszły typowe uczucia: spokój i podekscytowanie tym, co niewiadome w naszej podróży.
Ale moje pierwsze wrażenie było mylne. Kierowca był fajnym, normalnym facetem. Mówił, że nie lubi, kiedy jedzie tysiąc kilometrów i nie ma się do kogo odezwać i tego, że nie może nigdzie zagrzać miejsca. Ale potem wyliczał plusy: w Holandii objada się serami, w Skandynawii nie żałuje pieniędzy na ryby, w Hiszpanii kilogramami kupuje owoce. Oprócz prozaicznych nabytków wspomniał jeszcze o tym kluczowym- potężny harley. "Myślałem, że mnie zabiją w tym domu, jak go kupiłem!" Ale zaraz dodał rozmarzony: "Ech, ale jak sobie tak rozłożę łapy na kierownicy, przede mną pusta droga i ciągle nic, no to po prostu marzenie", a potem zaczął opowiadać jak z kumplami popłynęli do Australii ze swoimi maszynami, żeby śmigać po tamtejszych bezdrożach. Powiedział, że następnym jego celem są długie, czasami kompletnie puste drogi Stanów.

Zostawił nas na stacji benzynowej, nawet nie wiem ile kilometrów przed Hanowerem. Zaraz po wyjściu z ciężarówki nie chciałyśmy pytać, czy ktoś nas zabierze dalej. Zregenerowałyśmy siły pyszną kawą, a raczej lodowym musem kawowym i dopiero wtedy O. zaczęła podchodzić do tankujących. Bez efektu. Nawet dziadziuś, z którym, jak odniosłam wrażenie będąc w pewnej odległości, sympatycznie się jej rozmawiało, nie jechał w pożądanym kierunku. O., podbudowana tą rozmowa, choć jak się okazało rozmawiali w dwóch różnych językach, siadła obok mnie na kartonie. Trochę zrezygnowane, trochę ciekawe innych sposobów stopowania wyciągnęłyśmy tabliczkę "Holland".

Dziadziuś szedł właśnie w stronę swojego samochodu, ale zatrzymał się, żeby przyjemnie zagaić po niemiecku. Trochę źle trafił, bo obie jesteśmy z tym raczej na bakier, ale różnymi sposobami (głównie pokazywaniem na mapie) ustaliliśmy, że jedzie w stronę granicy holenderskiej.
Choć bardzo lubię rozmawiać z kierowcami, tym razem pomyślałam, że niewiele mogę zdziałać. Jednak bardzo mocno starałam się przypomnieć wszystko, co tyle tłukliśmy na lekcjach niemieckiego i przeprowadziłam z przyjaznym panem dialogi o mojej rodzinie, jego rodzinie, naszych zainteresowaniach i dlaczego to tak nie boimy się podróżować same przez Europę (to chyba moje największe osiągnięcie lingwistyczne). A później zapadła cisza w rozmowie, a w radiu zaczęła lecieć ta piosenka, która spowodowała nowy przypływ energii po ośmiu czy dziewięciu godzinach naszej podróży.
Niemiecki dziadziuś zawiózł nas do samej granicy z Holandią, choć mieszkał bardziej na wschód od tego miejsca. W dodatku zapewniał nas, że parking, na którym wysiądziemy, jest świetnym miejscem do łapania stopa. Nie wątpię w jego dobre intencje, bo faktycznie obok, nieopodal restauracji stało z pięć lub sześć samochodów. Jednak, gdy wróciłyśmy z toalety został tylko jeden (bez pasażerów) a restauracja była już zamknięta. Dlatego postanowiłyśmy podejść bliżej drogi.
Po krótkim czasie zatrzymał się przed nami niepozorny samochód, w którym, jak się po chwili okazało, siedziało dwóch policjantów. "Prosili" o zmianę miejsca. A ja dopiero wtedy się zorientowałam, że parking z restauracją znajduję się idealnie na przeciw wielkiego posterunku policji... Po dziesięciu minutach od tego zajścia ja chciałam wracać na stare miejsce (parking zaczął zagęszczać się od tirowców mających tam spędzić swoją nocną przerwę od jazdy, którzy często spoglądali w naszą stronę), ale O. bała się, że policjanci wrócą. Dlatego wzięłam swój plecak i zaczęłam sama iść w niebezpiecznym kierunku, trzymając tabliczkę 'Holland' nad głową. Jeszcze nie zdążyłam dojść na miejsce, gdy zatrzymała się obok mnie ciężarówka. Jak wywnioskowałam dopiero później- nie dla nas. Ale dziwnie obcięty mężczyzna- włosy jego grzywki skakały na wszystkie strony, kiedy tylko ruszał głową- powiedział, żebyśmy się pakowały do środka. Skinęłam na O., która prawie biegła w stronę ciężarówki, bo kierowca też bał się policji i nas pospieszał. Musiałam przez ten jego strach także zasłonić się, żeby nie było widać, że ktoś siedzi na środkowym kanapo-łóżku.
Przekroczyłyśmy granicę, ale dalej nie wiedziałyśmy, dokąd właściwie jedziemy. W końcu z pomocą gps-a ustaliliśmy jakiś cel. Dalsza część podróży z tym kierowcą była dość dziwna. Kosowianin (mieszkający od dłuższego czasu w Niemczech) nie mówił po angielsku, więc bariera językowa utrudniała komunikację. Bardziej mnie (poziom niemieckiego O. był jeszcze gorszy od mojego) niż jemu, bo on, nie przejmując się tym, że niewiele rozumiem, ciągle atakował mnie pytaniami i żartami. Z których sporo (może to i lepiej dla mnie) nie mogłam zrozumieć. Po wyjściu na 'erste große Station' marzyłam tylko o chwili odpoczynku. Mimo zmęczenia zauważyłam jednak, szczególnie po wzroście ludzi tankujących na stacji, że zdecydowanie... jesteśmy już w Holandii!


///

This is my first time writing a post in English. I decided to do that due to my friends and to exercise my written English.
As one can notice, I have changed the name of my blog. I think I just grew up and the name is no longer suitable for me (although I still have freckles which were included in the former name). The reference to... (I suppose you know what I mean) was intentional but the interpretations of it are open.

If someone had told me year two months and seventeen days ago (because that is the time which passed since I published the last post in here) that it would happen so many meetings, events, longer and shorter travels, great evenings, weird mornings and busy days in my life I would have thought he was just kidding me. And I am sure I would say that it was impossible to fit so many events into such a short time range.
Then until I will come with my stories to the present, let me take you on a couple of (or maybe on a dozen) trips to the not faraway past. Ready? [you do not have to fasten your seatbelts because in the place where we are going to at the beginning, is more advisable to take your bicycles] So let’s go!

Where? This question wasn’t important for me when I wanted to travel one year ago. But this time my motivation was simple- I wanted to save some money for my Erasmus exchange. Therefore I had been writing many mails to the hotels, hostels and restaurants in Norway, England, France (I was finishing the intensive course of French that time so I wanted to check my skills) and Holland, since March or April. I wanted to go to the last country the most because it was where I was supposed to spend whole autumn and a bit of winter. Besides, I didn’t know where I am exactly going to spend this time- finding place to live in Utrecht was a real ‘adventure’ (I will wirte about that later) so the journey to the land of bicycles had to help me in answering this question.
In June I was writing madly. When I had some breaks from studying to my exams I was sitting and changing the names of managers in the patterns of mails I had from longer time. Then I started to think that if no one wants to hire me when I ask about that in advance, I will go somewhere without any plans and I will go from place to place and ask for a job. My family was frightened. 'What? Do you want do go alone?' Just at the same time I saw a post published by O. on Facebook. She asked in it where to look for a job abroad. I wrote her to get to know where she wants to go and when to leave. At the beginning it was no chance to travel together because the terms we wanted to start were totally different one from another. But later I had to focus more on my exams and papers so I could start my travel the same time as O. Going together was a bit risky. We knew each other only from one meeting in our common friend’s place, one longer conversation in a park and a few shorter conversations between the classes at the university. And then we were planning to spend maybe even the whole month together. But I still follow the words I heard when I was in secondary school (maybe from my math teacher) ‘you don’t take a risk, you don’t have anything’.
How it was? We sat down on the carpet in my room. In front of us were the cartoons that we took from the groceries and the brown markers. On my desk was the laptop with the Google Maps opened on the route from Wrocław to Utrecht. On the hitch-hiking signs we wrote the cities we found out the most important on that way (although any of us has traveled this road before). The next day we ate huge breakfast just in advance because we packed to our backpacks only pâtés, couscous, two bags of groats with vegetables, corn and green peas in the cans. Then we arrived quickly at the gas station on the motorway and started to wait for the first car.
After forty minutes with any success, all comets of people who told me that our idea is crazy and dangerous started coming to my mind. And at the same moment a truck stopped just next to the gas station. Not for us. Slightly fat man jumped off the car and went to the back of it to the take something from there or so. He looked at us a bit angrily and a bit blankly.
- Don’t even think about that- I said to O.- I won’t go into his truck.
And I didn’t lie because my first impression was very negative.
- Hey, we can try at least. I will ask if you don’t want to- she said.
The man was going in direction of Dortmund but he said he can stop somewhere near Hannover where we wanted to go at the beginning.
- Get in the car- he said emotionlessly.
When I sat down in his truck I realised how stressed I was. But after maybe 60 kilometres I totally forgot about that. Then the typical feelings came: calm and excitement of the things yet to come during our trip.And my first impression was deceptive. The driver was a nice and normal man. He said he doesn’t like to travel thousand kilometres without talking to anyone and the fact he can't stay longer in one place. But then he started to count the advantages of his job: in the Netharlands he is eating a lot of cheese, in Scandinavia he spends money on fish and in Spain he can buy kilograms of fruit. Apart from the simple purchases he mentioned also one special: a harley. „I thought they were going to kill me at home when I said what I bought!” And then he started to tell the stories of his harley trips through Australia with his friends. And he confessed that his next aim is to travel on the long, sometimes completely empty roads of the US. He gave us a lift to the gas station. I don’t know how many kilometres from Hannover it was. After getting out of that truck we didn’t want to start asking the next drivers. We drunk some delicious ice coffee and then O. started going to people tanking up their cars and asking. Without success. Even ‘the grandpa’ who seemed to be so friendly (I saw that from the distance) didn’t go in the direction we needed to. O. came back and sat down next to me on the cartoon. We were still holding the sign ‘Holland’ in our hands.
‘Grandpa’ was just going back to his car when he stopped and started asking us (in German) again about the place we want to go. Unluckily we both don’t speak German very well. But anyway we were trying (mostly using the map) to explain our plans. And we finally managed to do that. He said he is also going to the German-Dutch border. Although I like to talk to the drivers, that time I didn’t have much to say. I was trying to remember all the things I was studying so hard during my German classes and finally I had a few conversations with our driver. We talked about his and mine family, our hobbies and about why we are not afraid of traveling through the half of Europe. Then we finished talking and that song appeared in the radio. It gave us a lot of energy after eight or nine hours of traveling.
German ‘grandpa’ drove us to the Dutch border, although he lived rather on the west from that place. He claimed that the parking we will get out of the car on is a great place to hitch-hike. I don’t doubt his intentions because near the restaurant there were five or six cars. But when we came back from the toiled only one left (with no one inside) and the restaurant was already closed. That was why we decided to go a bit closer, to the motorway. After short time some car stopped in front of us… with the policemen inside. They ‘asked’ us to change our place. And in that moment I realised that the parking with the restaurant was just in front of the huge police office… After ten minutes from this incident I wanted to come back to the old place (there were walking more and more truck drivers in the parking and staring at us) but O. was afraid that the policemen would come back. Therefore I took my backpack and started walking in dangerous direction with the sign ‘Holland’ above my head. I didn’t even arrive at our place when some truck stopped just next to me. As I realised later- not for us. But a man with a strange fringe said that we could get in. I called O. and we had to hurry up because that driver was also afraid of the police. Therefore I had also to covered myself (I was sitting on the middle bed) with some small curtain.
When we crossed the border we still didn’t know where we were going to. Finally after using GPS we decided about our way. Further way with that driver was rather weird. Mostly because of the language barrier. Of course it was harder for me (the level of German of O. was even worse than mine) than for him. He didn’t care that I didn’t understand so much. He kept attacking me with the questions and jokes I couldn’t understand (maybe that was better for me). After getting out of the truck I dreamed only about calm and relax. But although I was tired I noticed (especially after the height of people from the gas station that… we definitely arrived in the Netherlands!

1 komentarz:

  1. jejku, jak śmiesznie się to czyta po roku... siedzę w pracy i od razu cieplej mi jakoś. :*

    OdpowiedzUsuń