wtorek, 26 stycznia 2016

Weekend w Paryżu

Praca w tygodniu, studia w weekendy. I jak tu znaleźć czas na podróżowanie? Ta myśl przerażała mnie w tamtym roku, ale minęła razem z pierwszym wypadem na biegówki. Nie miałam zajęć na uczelni, więc wyjechałam w góry w piątek po południu, a wróciłam w niedzielę wieczorem. Tak samo postanowiłam zrobić z Paryżem. Bilety zarezerwowałam już wczesną zimą. Trudno mi było wtedy przewidzieć, co wydarzy się w marcu, ale zakładałam, że trzeba będzie pogodzić wyjazd z pracą. Przyzwyczaiłam się już do tego, że w piątki przychodziłam do niej z 40-litrowym plecakiem, karimatą i śpiworem (wersja górska) albo małą walizką i laptopem (wariant miejski). Tym razem przyciągnęłam do firmy walizkę, popracowałam kilka godzin i pojechałam na lotnisko, żeby o 18 wystartować do Francji.
To nie miała być moja pierwsza wizyta, bo Paryż zwiedzałam już w 2011 roku. Leciałam, żeby zobaczyć się z moją przyjaciółką Agatą, która tam pracowała i poznać miasto jej oczami. Dlatego nic nie zaplanowałam. Byłam dość zapracowana, więc zdążyłam tylko wrzucić mapę Paryża do walizki i pomyśleć na co na pewno mam ochotę - croissanty, żabie udka, Montmartre, muzeum Augusta Rodina i Sekwanę.
Po wylądowaniu w Beauvais pierwszy raz podróżowałam umawianym transportem. Dogadałam się mailowo z polską firmą, której kierowca miał mnie zawieźć pod wskazany adres. Ledwo stanęłam pod terminalem, a już podszedł do mnie radosny pan. - Pani Alina? Super, no to mamy wszystkich. Będziemy sobie razem jechać! - zaczął miło. Po drodze opowiadał o swoim życiu w Paryżu i polecał, co zobaczyć. 
Po godzinie jazdy znalazłam się w podparyskiej miejscowość, gdzie żyli Monika i João - moi dwudniowi gospodarze. W przestronnym mieszkaniu na poddaszu przegadaliśmy kilka godzin o Portugalii, różnicach kulturowych, kuchni i Paryżu. João poczęstował mnie Folar da Páscoa - portugalskim ciastem drożdżowym, które miało na wierzchu... jajko w skorupce, ugotowane wcześniej na twardo. A Monika wykorzystywała okazję do rozmawiania po polsku, więc trudno było nam zebrać się do spania.  
W sobotę gubiąc się nieco trafiłam na stację metra i pojechałam do Paryża, żeby spotkać się z Agatą. Nasz spacer zaczęłyśmy od wzgórza Montmartre. Dzięki kartom miejskim, które obie miałyśmy, wjechałyśmy kolejką przed bazylikę Sacré-Cœur. Choć poranek nie zachęcał do zwiedzania, na górze pojawiło się słońce, a wiatr wreszcie przestał wiać. Obie byłyśmy już w bazylice, więc  zachwycałyśmy się roztaczającą się z tego punktu panoramą Paryża i pierwszymi kwiatami na drzewach.



A później ruszyłyśmy szlakiem tego, co na Montmartre lubię najbardziej - kamienic i streetartu.






Obie jesteśmy fankami filmu "Amelia", dlatego odwiedziłyśmy kawiarnię, w której pracowała tytułowa bohaterka. Podobno zanim w lokalu pojawili się filmowcy, groziło mu zamknięcie. Teraz ma się bardzo dobrze, bo z trudem znalazłyśmy tam wolny stolik. Ostatecznie cisnęłyśmy się w kącie tuż przy drzwiach, skąd miałyśmy jednak dobry widok na całą kawiarnię. W różnych miejscach są plakaty, z których na pijących kawę badawczo spogląda Amelia, a w toalecie przed kabinami powstał oddzielony szybą ołtarzyk. Są tam przedmioty z filmu, takie jak słynna lampa - świnka.



Poszłyśmy też do warzywniaka, w którym robiła zakupy Amelia. Obecnie oprócz owoców i warzyw można w nim kupić żelki, pocztówki z paryskimi widokami i gadżety związane z filmem.


Agata pokazywała mi Paryż ze swojej perspektywy i dzięki temu zobaczyłam mniej turystyczne miejsca - kręte zejście na stacji metra Abbesses z ładnymi zdjęciami na ścianach i park des Buttes Chaumont.




Dzień zakończyłyśmy spacerem po Polach Elizejskich i w pobliżu wieży Eiffla. Najbardziej jednak spodobał mi się most, który widziałam po raz pierwszy - de Bir-Hakeim.


 Na moście oglądałyśmy zachód słońca razem z wieloma fotografami.   


Wreszcie spróbowałam żabich udek! Agata zaprowadziła mnie na ulicę pełną restauracji, które ze sobą konkurują. Każda z nich ma trzydaniowe menu w przystępnej cenie - od 10 do 15 euro. Mój obiad zaczął się od żabich udek, które smakowały jak połączenie kurczaka i krewetek. A na deser wybrałam francuskie sery. Zdziwiło mnie, że Francuzi traktują je tak jak słodycze!
W niedzielę wracałam do Polski dopiero wieczorem, więc mogłyśmy jeszcze sporą część dnia pospacerować. Rano pojechałyśmy do muzeum z rzeźbami Augusta Rodin i jego (niedocenianej) współpracowniczki i muzy Camille Claudel. Niestety w budynku był remont, więc mogłyśmy zwiedzić tylko ogród. I tak się cieszyłam, bo było w nim kilka moich ulubionych rzeźb.


Później chodziłyśmy sobie w okolicy dzielnicy Le Marais, gdzie przypadkiem trafiłyśmy na brocante - pchli targ, który odbywał się na jednym z podwórek.

                                                  
Ciekawe przedmioty można było też znaleźć na zwykłym chodniku. Fot. Agata Dobrzańska

Przed podróżą do Polski zobaczyłam jeszcze piękny Place des Vosges i...

...posłuchałam koncertu na jednej ze stacji metra.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz