poniedziałek, 23 maja 2016

Spełnianie marzeń: Barcelona (cz. II)

Kolejnego dnia mojego październikowego pobytu w Barcelonie znaleźliśmy się w jednym z piękniejszych miejsc - wzgórzu Montjuic. Nie weszliśmy do muzeum, które jest na szczycie, tylko zeszliśmy lekko w dół do gęsto zarośniętego parku, gdzie zrobiliśmy sobie mały piknik. 







Stamtąd pojechaliśmy do Sagrada Familia. Bardziej podobała mi się na zdjęciach, w rzeczywistości miała jak dla mnie za dużo dekoracji. Na drugi dzień, kiedy udało nam się wejść do środka, wbiło mnie w ziemię. Wtedy wszystko zrozumiałam - cały pomysł i mistrzostwo Gaudiego. Warto wziąć sobie przewodnik audio, bo świetnie jest tam wszystko wytłumaczone.





Któregoś dnia Bea zabrała nas na swój ulubiony punkt do oglądania panoramy miasta - Turó de la Rovira. Długo tam jechaliśmy autobusem, który szybko wspinał się na wzgórza. M. zauważył, że ludzie mogą wjeżdżać na nie ruchomymi schodami! Kiedyś ten punkt widokowy odwiedzało niewiele osób, ale poszła plota, że jest fajny i u góry zastaliśmy sporo osób. Część z nich miała aparaty na statywach. A było co fotografować! Panorama wyglądała  niesamowicie! Zobaczyliśmy oświetlone wzgórza, lądujące samoloty i jasne kontury dużych statków na morzu. 





Tego wieczoru do Bei przyszli jej przyjaciele po to, żeby nas poznać. Na stole były kalmary, chleb posmarowany rozgniecionymi pomidorami i oliwą, nachosy z różnymi dipami i kilka butelek wina. Znajomy, mimo że byli z różnych środowisk, znali się już dobrze dzięki Bei, dlatego często gadali między sobą po hiszpańsku. Ale ciągle się ktoś do nad dosiadał, wypytywał o wrażenia. Polubili nas, więc spotkaliśmy się kolejnego wieczoru i poszliśmy do tapas baru. Na jednej ulicy było obok siebie mnóstwo miejsc z przekąskami. Bea wybrała to, w którym płaciło się na podstawie  zgromadzonych wykałaczek. Zwyczajne były tańsze -1 euro - natomiast takie zakończone czerwonymi kuleczkami nieco droższe. Patyczki były powbijane były w szalenie urozmaicone zakąski. Jedna z moich ulubionych to mała kromka chleba z połówką (!) awokado, faszerowaną krewetkami i twarogiem. Były również mięsne kuleczki i małe słodkości z ciasta francuskiego. Zjadłam osiem przekąsek, a najadłam się jak podczas obiadu!
Naszym kolejnym przystankiem była wietnamska restauracja Bun Bo Raval (Calle dels Angels). Dzielnica, w której się znajduje jest podobno określana w przewodnikach jako jedna z niebezpieczniejszych w mieście. Nie odczułam tego, a znajdujące się tam puby i knajpki były kolorowe i zapraszały do odwiedzin ciekawą muzyką. Nasze miejsce miało niesamowity wystrój. Siedząc pod kolorowymi lampionami czułam się bardzo szczęśliwa.

 
W Barcelonie najbardziej zachwyciła mnie obecna w wielu miejscach zieleń, architektura, ulice, domy na wzgórzach, dzieła Gaudiego, radość Hiszpanów, dostępność owoców morza i tapas. Nie chciałam stamtąd wyjeżdżać, bo stwierdziłam, że mogłabym tam mieszkać. Bea już zaczęła kombinować: Jedna współlokatorka się wyprowadza, możesz zająć jej miejsce, znajdziesz sobie pracę. Choć zareagowałam na to śmiechem, miałam ochotę to zrobić, szczególnie, że wtedy nigdzie nie pracowałam. Ostatecznie wciąż mieszkam w Polsce, ale kto wie - może kiedyś przeprowadzę się choć na chwilę do Barcelony. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz