środa, 18 maja 2016

Spełnianie marzeń: Barcelona

Tak fajnie spełnia się swoje marzenia! Do Barcelony chciałam pojechać od pięciu lat. Miał to być mój pierwszy autostopowy wyjazd. Zainspirowana książką "Prowadził nas los" Kingi i Chopina, chciałam jak najszybciej znaleźć się w drodze. Nie udało się, ale Barcelona została w mojej głowie. Trzy lata temu na Erasmusie poznałam Hiszpankę Beatriz, z którą niemal od razu się zaprzyjaźniłam. Mieszka w Barcelonie, więc miałam od niej zaproszenie. Jednak to jej udało się wcześniej do mnie przyjechać. Dużo wtedy pracowałam, a przede wszystkim nie mogłam znaleźć tanich biletów.
We wrześniu ubiegłego roku minęły dwa lata od mojego wyjazdu na Erasmusa. Dopadła mnie melancholia, więc żeby się jej nie dać, zaczęłam sprawdzać bilety do Barcelony. Cztery stówy w dwie strony były w zasięgu moich możliwości. Półtora miesiąca później siedziałam z M. w samolocie. Jako mistrzyni wykorzystywania wolnego, pracowałam dwa weekendy, żeby móc to sobie odebrać w zwykły dzień. Lecieliśmy wieczorem do Girony. Planowaliśmy spać na lotnisku, bo nie mogliśmy znaleźć żadnego połączenia o tej porze, ale jak wyszliśmy z terminalu, zobaczyliśmy autobus di Barcelony. Tam, gubiąc się trochę, dotarliśmy do kamienicy Bei. Pochodziła z XIX wieku, miała wewnętrzny dziedziniec z przezroczystym sufitem i malutką uroczą metalową windę. W mieszkaniu zachowały się płytki z orientalnymi wzorami. W dwóch pokojach nie było okien, w jednym nikłe światło pochodziło  z wewnętrznego dziedzińca, a w pozostałych były wysokie okna wychodzące na balkon. Rano jedliśmy śniadanie w towarzystwie promieni słonecznych.
Barcelona zachwyciła mnie od razu. Na zewnątrz słońce, prawie 20 stopni i rzędy drzew po obu stronach ulic, tworzące zielone baldachimy. Szłam w samym swetrze, M. założył nawet krótkie spodenki. Cieszyliśmy się jak szaleni z takiej pogody, a Bea i jej współlokatorka zakładały chusty, bo było im za zimno!
Pierwszego dnia zobaczyliśmy dwa budynki Gaudiego - Casa Mila i Casa Batllo.




Uczyłam się o nich z zachwytem do matury z historii sztuki. Na żywo wyglądały jeszcze lepiej, szczególnie ten drugi. Wrażenie robi też kamienica obok. Polecam wejść do środka, bo jest tam piękny wewnętrzny dziedziniec i kawiarnia w ogrodzie. Od lunchu zaczęliśmy poznawać lokalną kuchnię. Bea, tak jak inni Hiszpanie, jest dumna z narodowej kuchni i często o niej opowiada. Dziewczyny zadecydowały, co weźmiemy na przystawki - patatas bravas (kawałki pieczonych ziemniaków z gęstym sosem) i plasterki smażonych ośmiorniczek. Z nowa energią poszliśmy na duży plac de Catalunya, a ja po drodze nie mogłam oderwać wzroku od pięknych kamienic.
Ostatnim przystankiem naszej wycieczki z dziewczynami była gotycka część miasta. Zobaczyliśmy kilkusetletnią palmę, która potrzebuje metalowych obręczy, żeby zachować pion i gotyckie zbudowania. Nie udało nam się wejść do katedry Krzyża Świętego i św. Eulalii (de la Santa Cruz y Santa Eulalia), ale za to posiedzieliśmy chwilę w kościele Matki Bożej Morza (Santa Maria del Mar). Bea czytała akurat wtedy o nim książkę, więc powiedziała nam, że w przeszłości szare dzisiaj ściany miały kolorowe malowidła. Teraz największą ozdobą są witraże.



Niedaleko świątyni zapuściliśmy się w bardzo wąskie uliczki, które ograniczają kamienice. Można na nich zobaczyć fajny streetart (nawet pracę wrocławskiego artysty - Zbioka). Na parterach budynków są sklepy z designerskimi ciuchami, biżuterią i gadżetami. Nie mogłam się nimi nazachwycać.




Praca Zbioka


Gdy dziewczyny się od nas odłączyły, weszliśmy przypadkiem do maleńkiej winiarni. Do dwóch lampek czerwonego wina dostaliśmy w pakiecie zakąski (tapas). Była wśród nich szynka (jambon serrano), kawałki kiełbasy, owoce i ser. Wzięłam sobie do tego kawałki wędzonego śledzia z kawiorem. Miejsce było bardzo klimatyczne - siedzieliśmy przy wielkiej beczce.
Mam jeszcze trochę do opowiedzenia, więc moją barcelońską historię dokończę w następnym poście. :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz