We wrześniu ubiegłego roku minęły dwa lata od mojego wyjazdu na Erasmusa. Dopadła mnie melancholia, więc żeby się jej nie dać, zaczęłam sprawdzać bilety do Barcelony. Cztery stówy w dwie strony były w zasięgu moich możliwości. Półtora miesiąca później siedziałam z M. w samolocie. Jako mistrzyni wykorzystywania wolnego, pracowałam dwa weekendy, żeby móc to sobie odebrać w zwykły dzień. Lecieliśmy wieczorem do Girony. Planowaliśmy spać na lotnisku, bo nie mogliśmy znaleźć żadnego połączenia o tej porze, ale jak wyszliśmy z terminalu, zobaczyliśmy autobus di Barcelony. Tam, gubiąc się trochę, dotarliśmy do kamienicy Bei. Pochodziła z XIX wieku, miała wewnętrzny dziedziniec z przezroczystym sufitem i malutką uroczą metalową windę. W mieszkaniu zachowały się płytki z orientalnymi wzorami. W dwóch pokojach nie było okien, w jednym nikłe światło pochodziło z wewnętrznego dziedzińca, a w pozostałych były wysokie okna wychodzące na balkon. Rano jedliśmy śniadanie w towarzystwie promieni słonecznych.
Barcelona zachwyciła mnie od razu. Na zewnątrz słońce, prawie 20 stopni i rzędy drzew po obu stronach ulic, tworzące zielone baldachimy. Szłam w samym swetrze, M. założył nawet krótkie spodenki. Cieszyliśmy się jak szaleni z takiej pogody, a Bea i jej współlokatorka zakładały chusty, bo było im za zimno!
Pierwszego dnia zobaczyliśmy dwa budynki Gaudiego - Casa Mila i Casa Batllo.
Uczyłam się o nich z zachwytem do matury z historii sztuki. Na żywo wyglądały jeszcze lepiej, szczególnie ten drugi. Wrażenie robi też kamienica obok. Polecam wejść do środka, bo jest tam piękny wewnętrzny dziedziniec i kawiarnia w ogrodzie. Od lunchu zaczęliśmy poznawać lokalną kuchnię. Bea, tak jak inni Hiszpanie, jest dumna z narodowej kuchni i często o niej opowiada. Dziewczyny zadecydowały, co weźmiemy na przystawki - patatas bravas (kawałki pieczonych ziemniaków z gęstym sosem) i plasterki smażonych ośmiorniczek. Z nowa energią poszliśmy na duży plac de Catalunya, a ja po drodze nie mogłam oderwać wzroku od pięknych kamienic.
Ostatnim przystankiem naszej wycieczki z dziewczynami była gotycka część miasta. Zobaczyliśmy kilkusetletnią palmę, która potrzebuje metalowych obręczy, żeby zachować pion i gotyckie zbudowania. Nie udało nam się wejść do katedry Krzyża Świętego i św. Eulalii (de la Santa Cruz y Santa Eulalia), ale za to posiedzieliśmy chwilę w kościele Matki Bożej Morza (Santa Maria del Mar). Bea czytała akurat wtedy o nim książkę, więc powiedziała nam, że w przeszłości szare dzisiaj ściany miały kolorowe malowidła. Teraz największą ozdobą są witraże.
Niedaleko świątyni zapuściliśmy się w bardzo wąskie uliczki, które ograniczają kamienice. Można na nich zobaczyć fajny streetart (nawet pracę wrocławskiego artysty - Zbioka). Na parterach budynków są sklepy z designerskimi ciuchami, biżuterią i gadżetami. Nie mogłam się nimi nazachwycać.
Praca Zbioka
Gdy dziewczyny się od nas odłączyły, weszliśmy przypadkiem do maleńkiej winiarni. Do dwóch lampek czerwonego wina dostaliśmy w pakiecie zakąski (tapas). Była wśród nich szynka (jambon serrano), kawałki kiełbasy, owoce i ser. Wzięłam sobie do tego kawałki wędzonego śledzia z kawiorem. Miejsce było bardzo klimatyczne - siedzieliśmy przy wielkiej beczce.
Mam jeszcze trochę do opowiedzenia, więc moją barcelońską historię dokończę w następnym poście. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz