poniedziałek, 20 lutego 2017

Sudecka Żyleta. Podjęłam wyzwanie!

Zupełnie nie wiem, skąd taki pomysł. Nigdy nie byłam fanką maratonów - ani pieszych, ani biegowych, ani nawet tych filmowych w kinach. Sądzę, że w przypadku Sudeckiej Żylety zadziałałam po wpływem impulsu. Przeglądałam Facebooka na początku stycznia, kiedy zobaczyłam, że ktoś z moich górskich znajomych wybiera się na wydarzenie pod takim tytułem. Jako osoba interesująca się marketingiem, od razu zwróciłam na niego uwagę. Choć może to być śmieszne, chyba właśnie tytuł spowodował ten impuls. Pomyślałam wtedy: "może ja też się wybiorę?" Moi bliscy stwierdzili, że to dość szalony pomysł (jakbym zwykle miała normalne), w końcu trasa miała liczyć niemal 43 kilometry, a jej przejście odbywać się w warunkach zimowych. Jednak mój entuzjazm wzrastał z każdym dniem i gdy zobaczyłam, że - ze względu na bardzo duże zainteresowanie - zapisy skończą się wcześniej, szybko podjęłam decyzję. M. z troską w głosie zaproponował, że pójdzie ze mną.

Przygotowania. Rudawy Janowickie i Góry Kaczawskie 

W ramach treningu wybraliśmy się z M. w połowie stycznia na jednodniową wędrówkę. Z Janowic Wielkich przeszliśmy do Radomierza, a stamtąd przez Komarno do Wojcieszowa. Nasza trasa liczyła niewiele ponad 18 kilometrów, ale za warunki były iście zimowe - często szliśmy po kolana w śniegu.



Wędrowanie nie zmęczyło nas za bardzo, bo najczęściej pokonujemy dystanse właśnie do 20 kilometrów. Utrudnieniem był tylko śnieg, ale cieszyliśmy się z niego. Biały puch mógł też przecież leżeć na trasie Sudeckiej Żylety.

Treningi biegowe, a raczej truchtowe 

Bieganie pomaga utrzymać dobrą kondycję, dlatego zabierałam się do niego już kilka razy. Trzy lata temu ubrałam adidasy i ruszyłam na najdłuższą ulicę na moim osiedlu. Kiedy przebiegłam szybko połowę jej długości, myślałam, że padnę. Później przeczytałam, że powinnam stopniowo zwiększać tempo. Dlatego podzieliłam swój trening na minutę biegu i dwie minuty marszu. Czynności powtarzałam kilka razy. Ale zapał straciłam już po dwóch tygodniach. W kolejne Boże Narodzenie znalazłam pod choinką zegarek na rękę ze stoperem - motywacyjny prezent od brata. Mierzyłam sobie czas przy jego pomocy przez kilka biegów, potem znowu się poddałam.

Dwa tygodnie przed Żyletą stwierdziłam, że muszę się jakoś przygotować, żeby nie skompromitować się przed samą sobą, rezygnując zbyt szybko. Znowu znalazłam się na najdłuższej ulicy na moim osiedlu. Pierwszego dnia myślałam, że wypluję płuca i to w dodatku przy moim sposobie na bieganie z przerwami. Koleżanka zasugerowała, żebym spróbowała biegać bez ustanku, ale o wiele wolniej. Dlatego następnego dnia zaczęłam truchtać i... udało mi się to robić przez 15 minut! Później za każdym razem udawało mi się utrzymywać taki wynik.

 Entuzjazm przed pierwszym bieganiem

W międzyczasie (równo tydzień przed maratonem), w ramach treningu, wybraliśmy z M. na Szrenicę. Nasza trasa miała niecałe 15 kilometrów, ale znowu mogliśmy pobyć w zimowych warunkach, tym razem częściej towarzyszył nam lód niż śnieg.

Maraton Pieszy Sudecka Żyleta

Trochę ponad 30 kilometrów udało mi się przejść dwukrotnie - rok temu i ponad cztery lata temu. Więcej niż 40 kilometrów nie przeszłam nigdy. Ale ciągle utrzymywałam, że może nastąpi to w lutym, bo przecież zawsze jest jakaś szansa. Na Facebooku widziałam, jak inni uczestnicy cieszą się na myśl o maratonie i nie mogą się doczekać startu. To też mnie motywowało.

Oficjalna trasa maratonu - z Boguszowa na Wielką Sowę

Wspólna wędrówka rozpoczęła się w sobotę 18 lutego po godz. 8. Według informacji organizatorów, na szlak wyruszyło ponad 200 osób. Czuć to było tylko na początku, kiedy szliśmy w miarę zwartą grupą. Ale po pierwszych podejściach tłum naturalnie podzielił się na kilkudziesięcio albo kilkunastoosobowe zespoły. Sprzyjało to integracji, bo osoby idące blisko siebie nieraz współpracowały. I to podobało mi się najbardziej - atmosfera na trasie. Nie było czuć żadnej rywalizacji (zresztą brak konkurencji jest jednym z podstawowych założeń Sudeckiej Żylety), a jeszcze można było liczyć na pomoc. 


Ktoś z dołu krzyczał, którą drogą najlepiej iść, ktoś doradzał, gdzie postawić nogę przy stromym zejściu. Słyszałam też narzekania na mięśnie i na ból nóg, co mi pomagało. Dobrze było wiedzieć, że te osoby nie są jakimiś super wyczynowcami, tylko tak jak ja lubią chodzić po górach. 


Szło mi się dobrze do czasu, kiedy zaczęły się śliskie podejścia. Niestety nie wyrobiłam się z kupieniem raczków, więc czułam się niczym łyżwiarz. Często musiałam stawiać stopy poziomo, żeby się zapierać, co zabrało mi trochę energii. Sporym zmysłem logistycznym trzeba było się też wykazywać przy stromych, oblodzonych zejściach. Raz zaczęłam jechać na butach w dół, podcięłam - próbującego mnie zatrzymać - M., ale na szczęście jadąc na plecach zdążyłam złapać się wystającego z ziemi konara.


Przerwa w Schronisku Andrzejówka wypadła prawie w połowie drogi. Kiedy usiadłam przy stole, czułam wszystkie swoje mięśnie, ale wiedziałam, że dam radę iść dalej.

W tle Andrzejówka

 Kolejna część trasy - zejście do Jedliny-Zdroju - dało jeszcze odpocząć nogom. Po drodze zastanawialiśmy się z M., czy zakończyć tam naszą wędrówkę, czy walczyć dalej. Ustaliliśmy, że oboje damy radę przejść jeszcze jedno podejście, tym sposobem może dojdziemy do Walimia. Tam pewnie będzie nam głupio odpuścić 5 kilometrów przed końcem, więc jakoś wczołgamy się na Wielką Sowę. Jednak nasza decyzja podjęła się w sumie sama. W drodze do Jedliny-Zdroju "wyrosło" nam nagle podejście, na widok którego niemal jednocześnie sapnęliśmy "O Boże...". W tym momencie było już jasne, że wracamy do domu.

Zrezygnowaliśmy z maratonu po prawie 31 kilometrach. Przejście takiego dystansu w trudnych, zimowych warunkach i tak uważam za swój duży sukces. Już myślę o letniej edycji Żylety, podczas której jest podobno do przejścia... ponad 50 kilometrów. :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz