poniedziałek, 9 października 2017

Gruzińska Droga Wojenna i biwak pod Kazbekiem

Najważniejszym z punktów naszej podróży z M. po Gruzji miał być trekking w okolicach Kazbeku, a następnie szlak z Juty do Roshki. Planowaliśmy zacząć do Stepancmindzie (dawniej Kazbegi), do której z Tbilisi jedzie się Drogą Wojenną (nazwa wiąże się z jej historycznym znaczeniem dla celów militarnych). Koniecznie chcieliśmy zatrzymać się na tej trasie, w miejscach polecanych w przewodnikach.


Wybierz mnie!


Przygoda zaczyna się już na dworcu Didube w Tbilisi. Tam czeka Was przedsmak gruzińskiej, "wyjątkowej" kultury marszrutek (którym poświęcę osobny post). Kierowcy sami podchodzą do potencjalnych pasażerów, a raczej na nich polują. Kiedy tylko widzą osoby z plecakami, zaczynają pytać dokąd jadą. I nie interesuje ich żadna odpowiedź poza taką, że się z nimi pojedzie. Przy każdej innej nie dają za wygraną i idą za swoimi klientami. Kiedy na pytanie jednegoś pana odpowiedziałam "nie, dziękuję", kilkanaście razy powtórzył pytanie "ale dokąd?". Po którymś z moich uprzejmych podziękowań zaczął wrzeszczeć, że nie mam za grosz kultury.

Nasz kierowca również sam podszedł do naszych znajomych, z którymi podróżowaliśmy na początku pobytu w Gruzji i zaproponował konkurencyjną cenę. Za 20 lari (ok. 30 złotych) od osoby zabrał nas do Stepancmindy, zatrzymując się po drodze wszędzie tam, gdzie chcieliśmy, a raz nawet sam zaproponował postój w urokliwym miejscu.

 

Turkusowe jezioro i twierdza Ananuri


Pierwsza przerwa był na zachwycanie się widokiem Jeziora Żinwalskiego. I faktycznie - turkusowa woda robi wrażenie. A góry w tle jeszcze je potęgują.


Sztuczny zbiornik przy Drodze Wojennej można też podziwiać z twierdzy Ananuri, która jest kolejną atrakcją na tej trasie. Dla turystów dostępny jest kościół i jedna z wież. Jest trochę wchodzenia, ale warto! Na mnie bardzo działają takie miejsca. Zwykle wyobrażam sobie ich dawne życie i bitwy, których były świadkami. "Słyszę" nawet szczęk zbroi i tętent kopyt! :)



Woda prosto ze źródełka i pomnik przyjaźni radziecko-gruzińskiej 


Kierowca busa, którym jechaliśmy był bardzo spokojny. Nie wyprzedzał na trzeciego (tudzież czwartego, piątego czy szóstego), jak to mają w zwyczaju Gruzini. Czasem coś opowiadał o mijanych przez nas miejscach i zaskoczył nas zatrzymując się przy niesamowitych skałach, z których wypływa woda. Naciek mineralny - bo tak profesjonalnie określa się to miejsce - jest wąski, ale i tak rzuca się w oczy ze względu na kolor skał. Woda po nich spływa, ale najlepiej napić jej po drugiej stronie drogi. Schodząc po schodkach w kierunku toalety, traficie na rurę w skale, z której można sobie nalewać wodę do butelek.


Oczywiście przy wszystkich atrakcjach na Drodze Wojennej zobaczycie różne kramiki. Z ich daszków zwisają czurczele (czyli orzechy włoskie w soku z winogron), a na stołach leżą kolorowe czapki, sery i różne pamiątkowe bubelki.

Dużo aut zatrzymuje przy pomniku przyjaźni radziecko-gruzińskiej. Sama rzeźba przyciąga kolorowymi mozaikami, a do tego otacza ją niesamowity widok na góry.


Choć naszym celem był pomnik, nie podeszliśmy do niego, bo zobaczyliśmy rusztowania i pomyśleliśmy, że nie można. Wpatrywaliśmy się oniemiali w góry, a kiedy wróciliśmy do busa, dostrzegliśmy ludzi przy pomniku. Jednak dało się podejść.
 



Stepancminda, Cminda Sameba i Kazbek


Po trzech godzinach jazdy (z przystankami) z Tbilisi dotarliśmy do Stepancmindy niewielkiej miejscowości u stóp lodowca. Czuć w niej górski, wędrowny klimat. To stąd ludzie z wielkimi plecakami ruszają na podbój Kazbeku (5033,8 m n.p.m) - jednego z najwyższych szczytów Kaukazu. Dlatego w miasteczku kupicie gaz (w rozsądnej cenie) i prowiant. Podobno ceny są wyższe od standardowych. Obiad i wino kosztowały mnie tak jak gdzie indziej, ale może różnice pojawiają się w przypadku produktów spożywczych.

Widok na Stepancmindę

Ze Stepancmindy można dojść do klasztoru Cminda Sameba (pięknie położonego pod Kazbekiem) drogą szutrową albo górskimi ścieżkami. My wybraliśmy tę drugą opcję. Drogą jeżdżą busy, które wożą turystów na górę (jedna z tańszych opcji to 10 lari za osobę w jedną stronę). A na ścieżkach było mało osób, więc mieliśmy spokój.


Kilkadziesiąt minut przed naszym dotarciem do monastyru zaczęło się chmurzyć i grzmieć. Panicznie boję się burzy, więc szłam cała w nerwach. Kiedy dotarliśmy, po serii zdjęć, myśleliśmy o dwóch opcjach: albo rozbijać namioty albo zapytać w klasztorze, czy możemy się tam przespać. W internecie czytaliśmy, że się da. Ale razem z koleżanką usłyszałyśmy od mnicha, że jest to klasztor męski, więc spać mogliby tylko mężczyźni z naszej ekipy. Dlatego rozbiliśmy się na polanie kawałek od klasztoru.

 
Miejsc na namioty jest bardzo dużo. Podłączyliśmy się do rosyjskiej wyprawy, która następnego dnia miała wyruszyć w stronę Kazbeku z zamiarem zdobycia go. Nie wiedzieliśmy, kiedy nadejdzie burza, więc wszystko robiliśmy pospiesznie - stawialiśmy namioty, przenosiliśmy bagaże. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się w środku, musiałam wyjść za potrzebą. Do lasku był kawałek, ale cóż...nie było wyjścia. I w drodze powrotnej zakończył się mój kaukaski treking. Idąc w pośpiechu, przerażona nadchodzącą burzą, źle stanęłam. Mój super nowy but trekingowy przytrzymał kostkę, noga się odgięła, a ja runęłam jak długa. A później zwijałam się z bólu i (sama nie wiem jak) dokuśtykałam do namiotu. Kostka spuchła momentalnie, więc podjęliśmy decyzje o powrocie z gór. To samo zaleciła mi lekarka z rosyjskiej ekipy. Serce mi się krajało, ale przynajmniej dane mi było spędzić wieczór i poranek z niesamowitym widokiem na ośnieżoną czapeczkę - szczyt Kazbeku.



I cieszę się, że mogłam być w monastyrze Cminda Sameba. Jest niewielki, w środku z trudem się mieszczą rzesze turystów, ciężko się poruszać. Na ścianach wiszą kolorowe ikony, ale to nie one tworzą ten niezwykły klimat. Kiedy tam weszłam, uderzył mnie zapach świeczek i kadzidła. A po przyczyniły się do jednego z bardziej mistycznych doświadczeń, jakie kiedykolwiek przeżyłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz