niedziela, 2 września 2012
Vas y raconte moi ton histoire
Między wyjazdami w góry a wypadem do Wiednia upłynęło wiele dni. Szczególnie ze względu na ich intensywność zaczęłam myśleć, że w górach byłam pół roku temu, teraz czuję że może nawet więcej. Ale w trakcie tych dni podróżowałam w miejscu, bo tak lubię określać moją (tymczasową) pracę w hostelu. Jedno miejsce a tyle historii. Każdy przynosi ze sobą jakiś problem, jakąś przygodę, jakiś rodzaj serdeczności. A gdy już go polubisz wyjeżdża. Ale później przyjeżdża następny i znów nie wiesz, co Cię czeka. To jest w tym wszystkim chyba najlepsze.
Jednak nie to jest tematem tego posta, a wyjazd do Wiednia czyli miasta, które zdecydowanie nie zawiodło moich oczekiwań. Wcześniej myśląc o stolicy Austrii widziałam oczami wyobraźni piękne budynki, pałace, czułam zapach pięknie wyperfumowanych ludzi (a to dlatego, że pani od niemieckiego mówiła nam na zajęciach, że jak wysiadła na dworcu w Austrii i zobaczyła pięknie ubranych i wyperfumowanych ludzi to się popłakała), a w uszach brzmiał mi oczywiście walc. Po przyjeździe co prawda się nie popłakałam, co więcej bezskutecznie szukałam pięknych zapachów. Ale to jedyny minus wśród morza plusów. Największy z nich i najbardziej oczarowujący to te niezwykłe budynki! Stare, w większości odrestaurowane, kamienice. Nawet jeśli nie należą, na przykład do ambasady francuskiej (która jest niesamowita, o proszę, szybko wrzucam zdjęcie)..
.. to i tak są przepiękne! Tworzą taką warstwę estetyczną i klimat, który sprawił, że Wiedeń skradł moje serce i już zastanawiam się kiedy do niego wrócę. Do tego klimatu dodałabym jeszcze to, że pomimo sporego obszaru, czuje się taką kameralność i ciepło. A poza tym ten porządek! Wrażenie, że wszystko miało być tu, gdzie faktycznie się znajduje.
Jeśli chodzi o informacje bardziej praktyczne, to zatrzymałam się u znajomych mojej mamy, którzy mieszkają w domku na obrzeżach miasta, świetnie skomunikowanych z centrum.
Śniadania jadłam u nich, ale na przykład na obiad skusiłam się raz na tajemnicze Cordon Bleu (które okazało się sznyclem wielkości talerza), drugi raz na paellę z owocami morza i same robaczki w Nord See, a trzeci na dziwne, pyszne kluchy w tanich pawilonach restauracyjnych.
Oczywiście musiałam odwiedzić lokalne muzea. Zdecydowanie polecam Albertinę (z dziełami, m.in. Moneta, Miro, Magritte'a, Picassa, Modiglianiego, Chagalla, Signaca, Muncha), a ze wszystkich sił odradzam MUMOK, gdzie trafiłam na jakiś słaby pop art i minimal art. Najbardziej żałuję, że nie starczyło mi czasu na pójście do Kunsthistorisches muzeum. Ale jak pisałam wyżej, zamierzam wrócić do Wiednia, więc na pewno to nadrobię:)
Kiedy już zdążyłam pozachwycać się jakie to musi być pyszne, okazało się, że to... mydlarnia.
To już trzecie Moulin Rouge pod którym byłam:P (wcześniejsze to oryginał w Paryżu i podróba w Budapeszcie)
Jeden z piękniejszych przykładów secesji, jakie dotychczas widziałam!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Miałam okazję zobaczyć Wiedeń kilka lat temu, ale tylko z czysto turystycznej perspektywy, ponieważ byłam tam na wycieczce zorganizowanej przez biuro podróży. Jednak wolę jechać gdzieś sama i chodzić własnymi ścieżkami, nawet jeśli miasto które mam pod stopami nie jest mi do końca znane...
OdpowiedzUsuńPiękna architektura i słodka mydlarnia;)
Doskonale Cię rozumiem, bo ja już od dawna nie umiem jeździć z biurami podróży (a od niedawna także spać w hotelach:P). Muszę sama poczuć klimat danego miasta, pogubić się, powłóczyć po małych uliczkach, nieznanych kawiarenkach i decydować gdzie i kiedy idę:)
OdpowiedzUsuń