środa, 27 sierpnia 2014

no money in my hands or my coat or my pocket

[For English scroll down]

Na holenderskiej stacji pod sama nie wiem gdzie opuścił mnie optymizm po wyczerpującej jeździe z dziwnym niemieckim kierowcą z Kosowa. Na szczęście, jak to bywało zwykle w czasie naszej podróży, O. miała sporo energii w zapasie, więc szybko podbiegła do (bardzo wysokiego) kierowcy, który obładowany hamburgerami właśnie wsiadał do swojego samochodu. Po kilku sekundach już pakowałyśmy się do rodzinnego auta. Z tamtej jazdy pamiętam niewiele. Może ze zmęczenia, może z podekscytowania, że jesteśmy już w Holandii, a może po prostu dlatego, że minął już rok od tego momentu. Jestem za to pewna, że kierowca miał do połowy naszej wspólnej drogi buzię zapchaną hamburgerem. Dlatego wtedy produkowałyśmy się my (a raczej O., która ulokowała się na przednim siedzeniu i która miała więcej energii). A gdy już przełknął wszystko zaczął on, opowiadając o swojej dziewczynie, z którą często podróżuje i pozytywnych wrażeniach z Gdańska. Wiem jeszcze, że te nasze rozmowy nie były o niczym ważnym, a mimo wszystko bardzo nas podbudowały i już do końca wyjazdu w kryzysowych sytuacjach mówiłyśmy sobie, że ktoś mógłby nas wybawić tak, jak wtedy ten Holender.

Wybawienie nie nadchodziło na przykład w miejscu, gdzie wysadził nas wspomniany pan. Duża stacja, dużo zatrzymujących się aut, dużo uśmiechów płynących w naszą stronę. Jednak razem z nimi słyszałyśmy: "przepraszam, nie jadę w tamtą stronę, ale powodzenia, trzymajcie się!" I nie wiedziałyśmy, o co chodzi. Z jednej strony: dlaczego ci ludzie są dla nas tacy mili? Z drugiej: dlaczego NIKT nie jedzie do Utrechtu? Wreszcie ktoś nam pomógł rozwiązać tę zagadkę: jesteśmy po właściwej stronie, droga, obok której jest nasza stacja prowadzi do Utrechtu, ale... jest teraz w remoncie i jeśli ktoś chce jechać do Utrechtu, musi zawrócić (jednak jak widać, wybiera inną opcję).

Czas mijał. Ludzie przyjeżdżali na stację, uśmiechali się, miło przepraszali i jechali w swoją stronę. Zostało już chyba dwadzieścia minut do północy. Napisałyśmy do chłopaków z couchsurfingu, u których miałyśmy się zatrzymać na trzy noce (nasz jedyny zaplanowany nocleg w Holandii), żeby na nas już nie czekali, że prześpimy się gdzieś zwinięte na stacji i przyjedziemy na drugi dzień. Odpisali: spytajcie się o adres tej stacji, przyjedziemy po Was. Siedziałyśmy na kartonie, oparte o plecaki, tym razem obie bez energii, podtrzymując się na duchu suchymi ale śmiesznymi żartami. Nagle na stacje wjechało dość rozpędzone auto ciemnego koloru. Muzyka na full, otwarte szyby, przez które dobiegały wybuchy śmiechu.
- To oni!- cieszyłam się do O. z wygrzebanymi resztkami optymizmu.
- Chyba żartujesz- odpowiedziała trochę przerażona.
Ale miałam rację, bo nagle wszystko zaczęło się dziać tak szybko. Z samochodu wyskoczyło wręcz trzech wysokich mężczyzn, podbiegli do nas, zaczęli nas ściskać, pakować nasze plecaki do bagażnika, a na koniec otworzyli nam drzwi do samochodu i dali po piwie do ręki. Jasny Hertog Jan smakował bardzo dobrze i stał się od tamtej pory jednym z moich ulubionych holenderskich piw. A podróż z chłopakami minęła szybko i śmiesznie, choć już nie wiem dlaczego nam tak było wesoło.
Na drugi dzień jadłyśmy śniadanie w bardzo ładnym mieszkaniu chłopaków z widokiem na północ Utrechtu. Kanapki z paprykarzem warzywnym i pasztetem sojowym miały nam dać energię na pół dnia szukania pracy w nowym mieście.

Robiłyśmy to, co stało się później już naszym codziennym rytuałem- pisałyśmy na kartach przypadkowe adresy i stawiałyśmy kropki lokalizujące je na mapie.

Później na gapę dojechałyśmy do (jak się okazało) dworca i nie mając pojęcia dokąd iść, dotarłyśmy do centrum. Pierwszy zachwyt: ile tu jest rowerów! Pierwsze zdziwienie: dlaczego niektóre z nich stoją luzem? Tak przypięte tylko same do siebie?

Im bliżej serca centrum, tym więcej zachwytów: mnóstwo rowerów z tymi świetnymi, typowymi holenderskimi kierownicami, kolorowe przejście dla pieszych, ludzie, którzy chętnie wskazują nam drogę. I pierwsza zasada ważna do przeżycia w Holandii: rower ma zawsze pierwszeństwo. Jak się nie zatrzymasz przed drogą rowerową, rowerzysta i tak przejedzie ochoczo przy tym dzwoniąc. Dotarłyśmy do głównego kanału, który zrobił na mnie wielkie wrażenie. Oczywiście rowerami, poprzypinanymi gęsto do barierek tuż nad nim. Poza tym, jak lepiej odkryłam w późniejszych dniach, długością i wszystkimi kanajpkami, galeriami i pracowniami, które mieściły się tuż przy nim.
Po omacku znalazłyśmy informację turystyczną. Krótka rozmowa z przyjazną panią, poręczne mapy centrum i zaczęłyśmy szukać koniecznych miejsc: sklepu, w którym możemy kupić holenderską kartę i biblioteki, żeby wydrukować nasze CV. Na te ostatnie wydałyśmy majątek (przynajmniej jak na budżet naszej wyprawy), a w pozostały dniach nawet jeszcze więcej. Wchodziłyśmy do barów i restauracji, ale tam miło odpowiadano nam, że jeśli nie znamy niderlandzkiego, to nie da rady z samym angielskim. Tylko w dwóch czy trzech miejscach udało się nam zostawić CV, w tym w (i tutaj kolejne zdziwienie, pozytywne!) Cafe Olivier- publie mieszczącym się w dawnym kościele.

Wieczór w parku Transwijk. Nasi gospodarze zaproponowali nam tam grilla (pomarańczowe wiaderko z węglem w środku), na którego przygotowali dużo dobrego mięska i ciekawe sałatki (m.in. z podsmażanymi orzechami i kawałkami fig). Przy dającym jeszcze ciepło, zachodzącym słońcu, Janie Hertogu i białym winie, gadaliśmy o podróżach, różnicach kulturowych, aktualnych problemach Holandii i związkach ludzi tej samej płci.

Na drugi dzień powtórka z rozrywki: drukowanie CV w bibliotece i zostawianie ich później w restauracjach, tym razem nad kanałem. Przy okazji ekspresowe poznawanie miasta, czyli jeszcze więcej rowerów, rzeźba 'psychodelicznego królika', a do tego wąskie, czyściutkie uliczki pełne kwiatów.
A po południu wyżywałyśmy się kulinarnie gotując coś na kształt lecza z ryżem i kotlecikami z cukinii dla naszych gospodarzy. Kolejnego dnia Amsterdam. Pierwszy i ostatni raz pojechałyśmy tam pociągiem. Dwa duże zdziwienia: zajęło to tylko 27 minut, a wnętrze pociągu było podobne trochę do tego w samolotach.

Stolica Holandii przywitała nas tłumem ludzi, nerwowo dzwoniącymi rowerzystami, największym parkingiem rowerowym (o którym wcześniej tylko słyszałam z opowieści) i podbudowującym napisem: 'Jesus loves you'.

Pierwszy zachwyt: ile tu jest hoteli (hotele = zostawianie CV = szansa na dostanie pracy). Zachłysnęłyśmy się wręcz tym wnioskiem i niemal w biegu pojawiałyśmy się w coraz to nowych miejscach. Szczęście rosło, bo nie tylko brali nasze CV (w Utrechcie to nie było takie oczywiste), ale nawet czasami szukali kogoś do pracy. W dodatku zadzwoniła do nas pewna pani, znaleziona ciągiem kontaktów przez couchsurfing i zaprosiła na rozmowę w sprawie pracy w piekarni. Podniesione na duchu do granic możliwości chodziłyśmy ulicami Amsterdamu. Zadziwiał ilością miejsc, turystów i mnogością oraz szerokością kanałów.

Pod wieczór poznałyśmy Ch.- Argentyńczyka, naszego nowego gospodarza z couchsurfingu. Mieszkał tak bardzo w centrum, że turyści zaglądali do jego mieszkania położonego na parterze (dlatego też pewien mężczyzna w momencie naszego przyjścia zaklejał mu szyby do połowy mlecznymi taśmami). Przywitał nas w białej koszuli i spodniach od garnituru, bo jak się później okazało, był specjalistą IT w jakiejś znaczącej holenderskiej firmie, która znalazła go na Linkedin i zapłaciła mu sporą sumę za sam przyjazd do Holandii w celu podpisania umowy o pracę. Miało to miejsce chyba niedługo przed naszym przyjazdem, bo byłyśmy pierwszymi osobami, które Ch. gościł w swoim, niedawno wynajętym mieszkaniu. Świadczyły o tym nierozpakowane garnki, których byłyśmy pierwszymi użytkowniczkami i ofoliowane jeszcze nogi sof z Ikei.
Ch., jako nowy w mieście nie był jeszcze z nim obeznany, więc zaprosił nas na spacer do pobliskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni. To pewnie zabrzmiało dziwnie i tak samo zabrzmiało dla nas, więc zaraz po tej propozycji wybuchnęłyśmy śmiechem. Ale przeszliśmy się przez 'słynne' miejsce, zmieniając następnie lokalizację na China Town. Mimo sporej ilości przytulnych chińskich knajpek, sklepów z tradycyjnymi przedmiotami, a nawet świątyni, zdecydowanie wolę to londyńskie

W Amsterdamie jeszcze pyszne bułki na drugi dzień, zdobyte niedługo po przyjeździe korzystając z zasad freeganizmu (to był niskobudżetowy wyjazd), które w naszej praktyce polegały na odwiedzaniu pewnej piekarni tuż przed zamknięciem i pytaniu o niesprzedane bułki lub chleby.
A później tradycyjny spacer w poszukiwaniu pracy i wizyta w piekarni- tej, w której chciano nas zatrudnić. Znajdowała się na końcu miasta, do którego nigdy później już nie dotarłyśmy. Mimo, że był już koniec wypieków na tamten dzień, pachniało dość ładnie, a właścicielka była przyjazną blondynką, której dobrze patrzyło z oczu. Niestety nie zdecydowałyśmy się na pracę u niej, bo dla jednej z nas byłaby zbyt ciężka, a dla dwóch za krótka, a co za tym idzie nie dająca zbyt wiele zysku.
Trochę nas to podłamało, ale wcale nie zamierzałyśmy się poddać!


//

At the Dutch gas station in I don’t know even where I wasn’t optimistic after the exhausting travel with a strange German driver from Kosovo. Fortunately, as it usually was during our journey, O. had a lot of energy so she run quickly to (very tall) driver who was just getting to his car with the hands full of hamburgers. After a few seconds we were also getting into that car. I don’t remember much from that travel. Maybe because of the exhaustion, maybe because of the excitement from the fact that we were already in The Netherlands or maybe just because one year passed from that moment. But I am sure that our driver had the mouth full of hamburger till the half of the journey. That was why we (or rather O. who was sitting at the front seat and who had more energy) were constantly talking. And when he finally swallowed the food he started to talked about his girlfriend with who he liked to travel and also about the positive impressions from the Polish city- Gdańsk. I know also that our conversations weren’t about anything which would be important but they builded us up anyway. What is more, we kept saying later during our journey: someone could help us as the Dutch man from that gas station did when we were in a hard situation.
Someone to help us was needed on the next station where we got off from that nice man car. It was a big station, with many cars calling at and many people smiling to us. But each time we were asking for giving us a lift we heard: “I am sorry I don’t go in this direction. But good luck anyway! And take care!” And we didn’t know what was going on. Why all those people were so nice to us? And why no one was going to Utrecht? Finally someone helped us to find an answer for the last question. We were on the right side of the road, the road leaded to Utrecht, but… there were also some roadworks and if somebody wanted to go to Utrecht he would have to turn back (as we noticed no one wanted to do that).
Time was passing. People were coming to the station, smiling to us, apologizing and going in their directions. It was maybe twenty minutes to midnight when we contacted with the men from couchsurfing in whose flat we were going to stay for the first three nights. We wrote them not to wait for us and that we would sleep somewhere in the corner of the gas station. They answered: ask for the address of your station, we will come to fetch you.
We were sitting at the cartoon and that time we both had a lack of energy. We were standing by each other using some pretty simple but very funny jokes. Suddenly some car came fast to the station. People sitting in it were playing very loud music and laughing all the time.
- Here they are!- I said to O. happily.
- You are kidding me..- she answered.
But I was right and everything started to happen so quickly. Three tall man got off the car and run in our direction. They started to hug us and take our backpacks to the trunk. And then they opened the door for us and gave us some beers. The light Hertog Jan tasted very delicious and became one of my favourite Dutch beers. And the journey to Utrecht passed quickly and funnily. And I even don’t know why we were laughing.
On the second day we ate the breakfast in a quite nice flat of the boys. We had a view for the northern part of Utrecht. Then we were doing something what became our practice- we were writing down some random addresses of the restaurants and the hotels and putting the points on the map to localize them on the map.
After that we went to (as we realised later) the railway station. Even though we had no clue where to go, we found the city centre. First delight: there is so many bicycles! First surprise: why some of these bikes aren’t lock to anything? The closer city centre we were the more delights we had: there were so many bicycles with these great, typically Dutch handlebars, there was a colourful pedestrian crossing, there were also nice people always willing to show us the way. And also we got the first important rule to survive in the Netherlands: a bicycle has always priority. If you don’t stop before the bike path, the cyclist will go anyway. And he will ring the bell as intensively as he only can.
We got to the main canal which made a huge impression on me. Obviously because of the bicycles lock densely to the barrier just above it. But also because of its length and all those small restaurants, galleries and studios located on both sides of it. Finally we managed to find the tourist information. We talked to the lady in there, took some handy maps of the centre and started to look for the necessary places: a shop to buy the Dutch SIM card and a library to print our CV. We spent a lot of money on printing (relating to the money we had in general for this journey) and even more than this in upcoming days. Then we were entering the bars and restaurants but the people were answering that if we don’t know any Dutch there is no job for us. We could leave or CV only in two or three places. Among them were Café Olivier- a pub situated in the former church. We spent the evening in the Transwijk park. Our hosted offered that they can do a barbecue (it was actually an orange bucket with some charcoal). They prepared for it a lot of a good meat and some tasty salads (which among others product consisted of fried nuts and dried figs). The sun was going down, we were drinking Hertog Jan and some white wine and talking about traveling, cultural differences and current problems of the Netherlands.

On the next day the story was the same as the day before: we were printing our CV in the library and then leaving them in the restaurants, that time in those ones just by the canal. By the way we were quickly exploring the city. Thanks to that we saw more bicycles, the sculpture of a ‘psychedelic rabbit’ and tiny, little streets full of flowers. At the afternoon we were cooking passionately some dish we knew from our country for our hosts.
The next day we went to Amsterdam. For the first and the last time we did it by train. And two big surprises: it took us only 27 minutes and the inside of the trains reminded us the one which is in a plane. The capital city of the Netherlands welcomed us with a crowd of people and just a little bit less of cyclists who were ringing their bells as mad. Among the first things we saw were also the biggest bicycle parking I had ever seen and an uplifting slogan: ‘Jesus loves you’. The first delight: there is plenty of hotels! (hotels= possibilities to leave our CVs= chances to get a job). We were so happy that we were almost running from one place to another. Our level of happiness was growing because people from the hotels were not only taking or CVs but sometimes even looking for a new workers. In addition some lady (who I found accidentally through different people on couchsurfing) invited us for an interview to her bakery. We felt even more uplifted and had a great pleasure to walk through the streets of Amsterdam in this mood. The city surprised us by the amount of its places, tourists and canals.
On the evening we got to know Ch.- Argentinian who was supposed to be our new host on couchsurfing. He was living in the middle of the city centre. It was so close to the popular tourist track that people were even looking into his flat (which was located at the ground floor). When we saw Ch. he was wearing a white shirt and the trousers from a suit. And as we got to know later he was some IT specialist in some important Dutch company. They found him on Linedin and paid a lot of money just for coming to The Netherlands to sign up a contract. It wasn’t a long time before we came because we were the first couchsurfers in his new, just rented flated. We noticed that also after looking at his not unwrapped pots, forks and knifes.
Ch. was new in the city so he didn’t know where to take us. That was why we invited us for a walk to the Red Light District. I know that someone can find this offer strange and it sounded strange also for us so we were just laughing a lot but we agreed. We walked through this ‘famous’ place and quickly change our location for China Town. Even though it was full of Chinese small restaurants and shops with traditional things and it had even some temple, I definitely prefer the one in London.

In Amsterdam we ate also the tasty rolls we had thanks to freeganism. In our case it meant that we were just went to some bakery just before the closing time and asked about the rolls or breads which the lady didn’t sell. And then we had our usual searching for some jobs and an interview in the bakery where they wanted to hire us. That place was located at the end of the city to which we never came back again. It was the end of work but the smell of bread and rolls was still in the air. And the owner was nice and friendly blond lady. Unfortunately we didn’t decide to work for her because it would be definitely too hard for one of us and too short (and giving not enough money then) for both.
We were a bit sad after that but we weren’t about to give up!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz