niedziela, 14 września 2014

we made it!

Niemal dwa tygodnie temu była rocznica mojej przeprowadzki na pół roku do Holandii. I mimo, że wtedy zdenerwowanie, niepewność następnych dni i podekscytowanie mieszały się ze sobą, to dzisiaj uważam, że ten wyjazd był jedną z najlepszych decyzji w moim życiu.
Ale zanim zacznę (obawiam się, że może nawet niekończącą się) historię o moim holenderskim życiu, pozwólcie, że dokończę jeszcze tę o moim i O. koczowaniu na tamtych terenach w celu znalezienia pracy.

[For English scroll down]

Amsterdam trochę zaskoczył. Przede wszystkim tym, że nie czekał na nas z mnóstwem pracy, bo przecież to stolica Holandii, bardzo międzynarodowa do tego, więc nie powinno być problemów z zatrudnieniem dwóch dziewczyn mówiących po angielsku. A jednak. Ale jak wspomniałam wcześniej , wcale nie zamierzałyśmy się poddać. Mimo, że to był już chyba szósty dzień naszej podróży, morale cały czas były wysokie, a poczucie humoru nawet jak nas opuszczało, wracało w najmniej oczekiwanych momentach. Jeździłyśmy do Utrechtu, później znowu do Amsterdamu i znowu do Utrechtu... W trakcie całego wyjazdu przebyłyśmy tę trasę 5 razy, z czego trzy na stopa. Ten ostatni sposób działa w Holandii idealnie- najkrócej czekałyśmy na podwózkę chyba 2 minuty. A miejsce, w którym zawsze stałyśmy w Utrechcie wyglądało trochę jak przystanek, tylko taki kciukowy.

Nierzadko nasza obecność tam budziła spore emocje, tak jak w ogóle sam fakt stopowania w tym kraju. Początkowo nie wiedziałyśmy, dlaczego ci ludzie zawsze się tak do nas szeroko uśmiechają (nawet jak nie mogą nas zabrać) albo zatrzymują jadąc rowerami, żeby odgadnąć dlaczego właściwie my tam stoimy. Później jeden z kierowców wytłumaczył nam, że autostop nie jest popularnym sposobem na podróżowanie po Holandii, bo... studenci mogą ZA DARMO jeździć pociągami. Dostarczało to nam samych pozytywów- nie miałyśmy zwykle konkurencji na drodze (a kiedy zdarzyła się raz, okazało się, że przebywający na tej samej stacji autostopowicz jest... Polakiem), a ludzie zabierali nas często albo ze zdziwienia, że ktoś jeszcze chce stopować po ich kraju albo z sentymentu, bo kiedyś sami się tak przemieszczali. Pewno dnia zabrała nas też para (świeżo upieczonych absolwentów studiów), która w życiu nie podwoziła jeszcze autostopowiczów. A złożyło się tak świetnie, że i dla nas to był pierwszy raz, bo nigdy wcześniej nie jechałyśmy na stopa... kabrioletem!

Mknięcie po autostradzie, piękne słońce, wiatr we włosach, dla takich chwil warto stopować :)

Ale nasza podróż oprócz tak przyjemnych momentów składała się też z tych trochę cięższych. Jak wspominałam tutaj, znalezienie pokoju w Utrechcie (i jak się dowiedziałam później- ogólnie w Niderlandach) jest niezłym wyzwaniem. Od maja szukałam miejsca, w których mogłabym mieszkać przez pięć jesienno- zimowych miesięcy. Zaczynałam w Polsce, więc ograniczona byłam do zapisywania się do wszystkich możliwych grup, związanych z tych tematem, na Facebooku i stron internetowych. Jednak rejestracja na tych ostatnich zwykle wymaga wpłacenia dość dużej (szczególnie dla osób spoza strefy euro) sumy pieniędzy. Dlatego na bieżąco śledziłam bezpłatne strony, na których zwykle nie pojawia się zbyt wiele ogłoszeń i grupę mailową uniwersytetu w Utrechcie, gdzie było więcej poszukujących niż oferujących.. Jednak udało mi się, będąc jeszcze we Wrocławiu, umówić z jedną właścicielką, a później jeszcze z pewnymi studentami. I tu kolejne rozczarowania: mimo, że dom tej pierwszej osoby znajdował się w fajnej lokalizacji (relatywnie niedaleko od centrum, dużo zieleni), pokój okazał się klitką przypominającą więzienną celę, w której był tylko materac i biurko, a raczej wąska deska przykręcona do ściany i barowe krzesło tuż przed nią. Właścicielka doskonale pasowała do całej konwencji, bo swoim wyglądem i zachowaniem przypominała więzienną strażniczkę. Uprzejmie podziękowałam jej za pokazanie domu, a w duchu obiecałam sobie, że nigdy więcej tam nie wrócę.
Studenci mieszkali w jeszcze bardziej urokliwym miejscu (w pobliżu park), jeszcze bliżej centrum. Do wnętrza ich mieszkania prowadziły zadziwiająco wąskie schody. Samo mieszkanie był nieco brudne ale wdzięczne. Dziewczyna, która szukała lokatorki do swojego pokoju, była chyba Chinką, wyjeżdżającą właśnie na Erasmusa do Włoch. Jej pokój bardzo mi się spodobał (duży, jasny, bo okno na więcej niż pół długości ściany), ona sama już zdecydowanie mniej. Bacznie mnie obserwowała, tak samo jak jej współlokatorka- Holenderka. Trykałam energią, jak to dość często mi się zdarza, a one patrzyły na mnie jak na wariatkę. Nic więc dziwnego, że gdy napisałam dziesięć minut po wyjściu z tego domu, że zdecydowałam się na mieszkanie w nim, dostałam odpowiedź: przepraszam, ale znalazłyśmy już kogoś innego. Szybcy, nie ma co.
Tego samego dnia nasze zapasy jedzenia ani budżet nie były imponujące, dlatego nasz lunch był skromny, ale za to na Oudegracht, przy głównym kanale Utrechtu. Tylko ten fakt nas cieszył, bo później dołowała rzeczywistość- dźwiganie 20-kilogramowych plecaków przy niezłym upale. Jednak kiedy tak z nimi szłyśmy narzekając na głód, zmęczenie, problemy ze znalezieniem mieszkania (ja), nagle równolegle do nas zaczął iść pewien radosny mężczyzna, który mówił coś po holendersku. Widząc zakłopotanie na naszych twarzach przeszedł na angielski.
- Wszystko poszło nie tak? Macie dość? Myślicie, że wszystko już stracone?- mówił- Nie martwcie się! Jutro będzie lepiej! Idźcie dalej swoją drogą!
Anioł z Utrechtu. Tak go nazwałyśmy, a jego słowa mimo, że nie dały nam nowej energii to na pewno podniosły na duchu i spowodowały jeszcze większą sympatię do Holendrów.
A energia wróciła na couchsurfingu. Tamtego popołudnia przyszłyśmy do mieszkania J.- na samym Oudegrachcie (najsłynniejsza ulica Utrechtu). J. była przesympatyczną Francuzką, pracującą od pewnego czasu jako naukowiec na jednej z utrechckich uczelni. Przywitała nas szerokim uśmiechem i niesamowitą gościnnością. A główny kanał był ponownie bohaterem dnia, bo tym razem.. zjadłyśmy nad nim wspólnie przygotowany obiad!

Tymczasem nasze powroty do Amsterdamu, mimo że nie przynosiły nam żadnych ofert pracy, dostarczały dużo wrażeń. Z kulinarnych numerem jeden zostały ciasteczka migdałowe z Alberta Heijna (najpopularniejszy supermarket w Holandii).

Turystycznych było także sporo, mimo że poruszałyśmy się bez przewodnika, a naszą trasę można by nazwać 'szlakiem barów, restauracji i hoteli'. Niestety nie spędzałyśmy w nich więcej niż 5 minut, ale na szczęście ich otoczenie było zwykle piękne.
Wyłapywałam też artystyczne. Włóczyłam się po galeriach w Spiegelkwartier,a gdy miałyśmy niewiele czasu, szybko cykłam zdjęcia, czemuś, co mnie zainteresowało na ulicy.
Ten pomysł skojarzył mi się z maskami, które widziałam kilka lat wcześniej na Montmartrze.
Ale pozytywnych wrażeń dostarczali przede wszystkim ludzie, których spotykałyśmy na swojej drodze, dzięki couchsurfingowi. Tak poznałyśmy K., J. i A. Do domu pierwszego z nich z braku funduszy zdecydowałyśmy się iść na pieszo. Na mapie dystans do celu z centrum wydawał się krótki. Ostatecznie szłyśmy prawie godzinę, gadając o życiu i robiąc sobie przerwy co 100 metrów, bo tego dnia jeszcze bardziej niż zwykle ciążyły nam plecaki. Ale nagrodą za ich dzielne targanie był spokój, jaki panował w mieszkaniu K. Zaraz po przyjściu, zaprosił nas na balkon, gdzie siedzieliśmy przy delikatnych promieniach popołudniowego słońca, a on bacznie słuchał naszej historii. Mówił niewiele, ale gdy już umiejętnie pociągnęło się go za język opowiadał o swojej ukochanej pracy w szkole (był nauczycielem wuefu), sporcie (właśnie kupił sobie kolarzówkę), winach (miał osobną lodówkę na nie w kuchni), kawie (na drugi dzień zrobił dla mnie latte z olbrzymią pianką!) i podróżach do Maroka (to stamtąd przywoził piękne dekoracje do swojego mieszkania, przyprawy i odmianę kus kusu, o której nigdy wcześniej nie słyszałyśmy). Później, kiedy zabierałyśmy się do gotowania naszego tradycyjnego, popołudniowego posiłku (kus kus z fasolą i kukurydzą z puszki) zaoferował nam swoje warzywa i świeży, olbrzymi chleb. Sam nocleg też był miłym gestem z jego strony- tej nocy miały u niego spać już dwie Amerykanki, a mimo to zaprosił jeszcze nas. Spanie w kuchni obok kolarzówki i lodówki z winami było ciekawym doświadczeniem.
Dzień później poznałyśmy J.- wysokiego blondyna, z wyglądu przypominającego trochę Możdżera (którego zresztą lubił słuchać). Mieszkał w miejscu, do którego na pewno nie trafiłybyśmy jako turystyki. Dawniej zatrzymywały się tam statyki, teraz wzdłuż kanału stoją domy, a z pobliskiego mostu do wody skaczą dzieci.
Z okna domu, w którym mieszkał J. było widać ten kanał, dlatego gapiłyśmy się na niego z przyjemnością jedząc na drugi dzień chleb z za słodkim dżemem na śniadanie. A jeszcze leżąc w łóżku wsłuchiwałyśmy się utwory, które J. grał na pianinie przed wyjściem do pracy. Nie był artystą, ale bardzo lubił grać (w tym także Chopina), więc pobierał nawet lekcje u jakiejś Rosjanki. Uwielbiał też czytać, w tym sporo o Polsce lub polskich autorów. Zdziwiło nas, jak dużo wiedział o naszej historii, a także to, że na studiach należał do klubu miłośników Gombrowicza, dzięki któremu miał okazję spotkać nawet jego żonę.
Innego poranka, kiedy zbudziłam się już bez pomocy pianina podjęłam spontaniczną decyzję za nas dwie: jedziemy do Hagi. To był już ten etap naszej podróży, kiedy zaakceptowałyśmy rzeczywistość- nie ma dla nas pracy- i postanowiłyśmy cieszyć się życiem. Pierwsza reakcja zaspanej O. na mój pomysł nie była zbyt radosna, ale niewiele później przyznała mi, że to była najlepsza decyzja naszej podróży. Dlaczego? To dzięki A. Gdy przeczytałyśmy, że w jego domu będzie tamtej nocy spało jeszcze kilka innych osób (a zaznaczył, że poprzedniej spało kilkanaście) nie wiedziałyśmy, czy aby na pewno wszystko będzie w porządku. Jednak ojcowskie powitanie A. już od samego progu pozbawiło nas wątpliwości. Był koło sześćdziesiątki lub może nawet już po, a czułyśmy się z nim, jak z rówieśnikiem. Kipiał energią, wszędzie go było pełno. Tłumaczył nam, jak obsługiwać jego kuchenkę, za chwilę odbierał jakiś telefon po angielsku, żegnał się z dziećmi po holendersku, otwierał komuś drzwi. I zaproponował nam plan na cały dzień: możemy wziąć jego rowery, żeby pojechać na plażę, później pojedziemy wszyscy razem (z Finką, Finem i Brazylijką) na domowy koncert couchsurfingowy do Delft. Z niczego nie zrezygnowałyśmy!
Jeśli takie pojęcie w ogóle istnieje, A. jest najprawdziwszym couchsurferem. W swoim pięknym domu, często zdarzało mu się gościć więcej niż dwadzieścia osób, organizować domowe koncerty dla muzyków z różnych stron świata, czy podróżować z couchsurferami. Jest niesamowitym gospodarzem- zgadza się przyjąć tych, którzy go o to proszą i zaprasza tych, którzy nie mają się gdzie podziać. A gdy wszyscy usiądą przy jednym stole wsłuchuje się w ich historie, chłonąc każde słowo, nie oceniając, nie chwaląc się swoimi 'osiągnięciami podróżniczymi'.
Być może będzie to najdłuższy post w moim życiu, ale muszę jeszcze wspomnieć o innym magicznym momencie. Włócząc się po centrum Hagi z O., przypadkiem trafiłyśmy na występ wieloosobowego zespołu w parku. Okazało się, że międzynarodowa ekipa grała w ramach jakieś festiwalu muzycznego, dzięki czemu mogłam później znaleźć ich w internecie. Tak dotarłam do Jona Tarify- Albańczyka, który większość życia spędził w Stanach, a teraz mieszka i tworzy w Holandii. Słowa jego piosenki "We can make it" do dzisiaj motywują mnie do działania.
A nasze podróżowanie po Holandii dobiegło końca po dwóch tygodniach. Kończyły nam się pieniądze, a menadżer jednego z barów w Utrechcie, który obiecał nam pracę, nie odezwał się w umówionym terminie ani nigdy później.
Nie znalazłyśmy pracy, ale poznałyśmy wyjątkowych ludzi i miejsca. I to dla mnie wystarcza, żeby myśleć o tym wyjeździe, jako o jednej z najlepszych podróży mojego życia.


//

Almost two weeks ago it was an anniversary of my move to The Netherlands for a half of a year. Although different feelings like stress, insecurity and excitement were mixing inside of me, I am completely sure that going there was one of the best decisions in my life.
But before I will start (I am afraid that even never-ending) story of my Dutch life, let me finish the one about O. and mine hitch-hiking in Netherlands in order to find a job.
Amsterdam surprised us a bit. First of all, the city didn’t wait for us with a lot of job offers. We didn’t expect that from the capital city. In addition: very international so it shouldn’t be a problem to find some job for two girls who can speak English. Apparently it was. But as I have mentioned before, we weren’t about to give up. Although it was probably the sixth day of our journey, we were still in good moods. And even if we were losing them, they were coming back to us in the most unexpected moments.
We were coming back to Utrecht, then to Amsterdam and again to Utrecht… We traveled that way 5 times during our whole journey (3 of them were by hitch-hiking). The last mentioned method of traveling works just perfectly in Netherlands- the shortest time we had waited was 2 minutes! And the place in which we always tried to catch some car in Utrecht looked a bit like a special stop for hitchhikers.
People were usually surprised by our presence in there. In general, they were surprised seeing some people hitch-hiking in their country. At the beginning we didn’t know what was going on- why they were smiling so widely (even though they couldn’t give us a lift) or why they were stopping on their bicycles just to figure out why are we waiting with the thumbs up in some place. Later during our journey one of our drivers explained us that hitch-hiking is not popular way of traveling in Netherlands because… Dutch students can travel by train FOR FREE.
But it was good for us- we didn’t have to compete with any other people in catching cars (and even when we had to do that once- the person wasn’t from Netherlands but… from Poland), people were taking us because they used to hitch-hike when they were young. One day a couple (who freshly graduated) who had never taken any hitchhikers gave us a lift to Amsterdam. That was also a first time for us because we had never caught… a cabriolet before!
And then? Traveling fast on the motorway, beautiful sun, the wind in our hair. It is worth hitch-hiking for the moment like that:)
But apart of the nice moments during our journey we had also a bit harder ones. As I mentioned here finding a room in Utrecht (and as I got to know- in whole Netherlands) is a big challenge. I had been looking for a place to life since May. I started in Poland where I could only join all groups connected with renting flats or rooms and pages with some offers. But the registration on the last ones was usually paid (and that was a lot, especially for people who don’t have euro). That was why I was following some free pages. But there weren’t many announcements. I was also following the university gmail group where I could see more messages from people looking for a room than from the owners wanting to rent one. However, when I was still in Wroclaw I set up two meetings: with one owner and with some students renting a house. Although the first person’s house was located not far away from the city centre, the room she offered to me reminded of a cage in prison. There were only: a mattress, a desk (very narrow one, screwed to the wall) and a chair. The owner (lady) looked as prison guard. I thanked her for showing me the house and I promised to myself that I won’t come there anymore.
The house of the students was located in nicer area (next to a park) and closer to the city centre. To enter the actual part of their house it was necessary to use very narrow stairs. The house was a little bit dirty but still charming. A girl looking for a person who would rent her room was probably Chinese and she was going for Erasmus to Italy. I liked her room from the very beginning (it was big and bright because there was a window which took the space bigger than half of the wall) but I rather didn’t like her. She was watching me carefully and the same did her housemate- a Dutch girl. I was full of energy, as it usually happens to me and they were looking at me as at the mad person. Ten minutes after leaving the house I wrote them a message that I would like to rent the room. Chinese girl texted me back that they found someone else. Incredibly fast..
The same day we didn’t have much to eat and much money to spend. Therefore our lunch was rather modest but the good point was that we ate it by the main canal of Utrecht- Oudegracht. We were happy only about that fact because the rest wasn’t that positive. The reality was a bit hard- we had to carry our backpacks (they had around 20 kilograms) when there was very hot outside. When we were finally walking and complaining for the hunger, exhaustion and the problems with finding a room (me) some man started to walk next to us. He was also telling us something in Dutch. But he switched into English after noticing our confusion.
-Everything got wrong? Do you think that everything is lost now? Don’t worry! Tomorrow everything will be better! Keep going your way!
An angel from Utrecht. We called him like that and his words were uplifting for us and caused our better attitude toward Dutch people.
That afternoon we came to the flat of J. which was located on Oudegracht- the most popular street of Utrecht. J. was a nice French woman working at one of the universities of Utrecht. We welcomed us with a wide smile and incredible hospitality. And we landed again next to the main canal- that time to eat the dinner which we prepared together with J.
Although comings to Amsterdam didn’t bring us any job offer, they were giving us many positive attractions. For example the culinary ones. Our favourites in that category were the almond cookies from Albert Heijn (the most popular supermarket in Netherlands) .
And even though we didn’t use a guidebook, we saw many tourist attractions. And our typical tour can be called as: the tour of bars, restaurants and the hotels. Although we couldn’t spend in those places more than 5 minutes, the area in which they were located was usually beautiful.
We had also some artistic attractions. Once I was walking from one gallery to another in Spiegelkwartier and talking fast picutres of some intereting pieces of street art when we didn’t have much time.
But the source of the positive impressions was most of all couchsurfing. That was how we met K., J. and A. We decided to walk to the house of the first of them. On the map the distance between the city centre and the street we had to go seemed to be shorter that it turned out to be in reality. We had walked there for around an hour talking about life and doing the breaks after each 100 meters. But the prize(calm and peaceful flat of K.) for that effort was worth it. Just after coming to his flat, K. invited us to sit on the balcony. We were talking about the adventures from our journey and he was only listening to us carefully. He didn’t talk much but when I forced him a bit to talk he started telling us about his beloved job in school (he was P.E. teacher), sport (he just bought a racing bike), wines (he had a separated fridge for them in the kitchen), coffee (he made a latte with an extra big foam for me the next day!) and his travels to Morocco. And when we were about to cook our traditional dinner (couscous with beans and corn from the can), he offered us his vegetables and a fresh, huge bread. Even offering us a stay at his house was a nice gesture because that night two American girls were supposed to sleep in his flat as well. We slept on the kitchen floor, next to the racing bike and the fridge full of the bottles of wine.
The day after we got to know J. His house was located in a place which we wouldn’t find if we would be the typical tourists. In the past some ships and boated were stopping at that places. Nowadays there are only houses around that big canal. We could see that canal from the window in house of J. We were watching it while eating our breakfast on the next morning. And when we were still in bed we were listetning to J. playing the piano just before leaving to work. He wasn’t a professional musician but he liked to play (also the pieces by Polish composer- Fryderyk Chopin). He liked to read as well and he knew also the books of Polish authors. We were surprised how much he knew about the history of our country.
When I woke up another morning I decided spontaneously to go to the Hague. That was during that part of our journey when we accepted the reality- there was no job for us- and decided to enjoy the life. The first reaction of sleepy O. for my idea wasn’t very positive but later she said that was the best decision of our travel.
Why? That was because of A. When we read in couchsurfing message which he sent to us that there will sleep some more people in his house, we didn’t know if we should stay at his place. But when A. welcomed us just like a father we didn’t have any doubts about him. He was around sixty years old but we felt like he was at our age. He was full of energy and always in motion. He was explaining us how to use his stove, than he went to open the doors for someone, then he said good bye to his children and so on. And he offered us a plan for a whole day: we could take his bicycles and go to the beach and then come back and go together with Finnish couple and Brazilian girl for a house concert on couchsurfing in Delft. We were up for all those ideas!
A. is a real couchsurfer (if such notion even exists). In his beautiful house he hosted more than twenty people (not only once), organised house concerts with musicians from different parts of the world and also travelled with some couchsufers.
Maybe that will be the longest post in my life, but I have to mention about one more magic moments. When we were hanging around with O. in the Hague, we spontaneously joined to the concert of some band in the park. It turned out that this international group played because of some music festival. Thanks to that information I could find them later at the Internet. That was how I found Jon Tarifa- Albanian who spent most of his life in US but now he lives and work in Netherlands. The lyrics of his song “We can make it” still motivates me to live.
And our travel ended after two weeks. We were nearly run out of money and the manager of one bar in Utrecht (who promised us some job) didn’t contact us the day he promised (and anymore).
We didn’t find job, but we met awesome people and saw great places. And that is enough for me to call that travel one of the best during my life.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz