niedziela, 28 września 2014

completely new beginnings

Za oknem wreszcie coraz więcej słońca! Jestem osobą działająca na energię słoneczną, więc korzystając z niej i kubka ciepłej kawy zabieram się do opowieści o moim półrocznym, holenderskim życiu.

[For English scroll down]

Dlaczego wybrałam Holandię? Dobre pytanie, na które jednak nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Kiedy myślałam o wyjeździe na Erasmusa rozważałam głównie Francję i Hiszpanię. Jednak mój francuski wystarczyłby na zapytanie się o drogę i zamówienie croissanta, a po hiszpańsku umiałabym się tylko przywitać. A jadąc na Erasmusa chciałam mieć taki psychiczny spokój, że jeśli się zgubię, każdy mnie zrozumie, jeśli zachoruję, będę umiała opowiedzieć, co mi dolega, a jeśli coś mi nie będzie pasować, będę umiała o tym powiedzieć. Tak umiem tylko po angielsku, ale na Wyspy Brytyjskie nie byłoby mnie stać. Znajomi, którzy mieli coś wspólnego z Holandią mówili, że mieszkający tam ludzie bardzo dobrze posługują się angielskim. W erasmusowych broszurkach zaczęłam szukać Holandii, państwa, które kojarzyło mi się tylko z rowerami, wiatrakami, chodakami i marihuaną. A w pamięci miałam kilkoro Holendrów- szalonych, przyjaznych ludzi, których poznałam pracując jako recepcjonistka w hostelu. Pomyślałam: skoro oni byli sympatyczni, a ich kraj jest uważany za rowerowy raj, to musi być dobre miejsce dla mnie. I nagle opcja, której nawet nie brałam pod uwagę, stała się tą, o którą zaczęłam wręcz walczyć.
Dlaczego? Mój kierunek nie miał podpisanej umowy z Utrechtem, więc zaczęłam szukać innych możliwości wyjazdu (uczelnia nie chciała mi pomóc). Dowiedziałam się, że mogę wyjechać z anglistyki, napisałam list motywacyjny po angielsku, a potem musiałam opowiadać po angielsku, jakie to badania zamierzam prowadzić za granicą. I udało się. Zostałam jedną z dwóch osób zakwalifikowanych do Utrechtu.
Przygotowań do wyjazdu było dość sporo: zakupy ubrań, załatwianie ubezpieczeń, podpisywanie umów, wybieranie przedmiotów, szukanie pokoju i zaliczanie semestru. Co do tego ostatniego nie byłam pewna aż do trzech dni przed wyjazdem. Mój opiekun naukowy wyjechał na wakacje i nie miał ochoty sprawdzić mojej pracy końcowej. Ale w końcu po wielu nerwowych momentach, pożegnaniach ze znajomymi i siedzeniu na trzydziestokilogramowej walizce, rok temu, drugiego września przed południem znalazłam się na wrocławskim lotnisku. A po godzinie i czterdziestu minutach wylądowałam w Eindhoven.

Holandia przywitała mnie pochmurnym niebem i wiatrem. Nie miałam pojęcia, że tak będzie przez większość dni mojego pobytu, kiedy opuszczałam ją w lipcu, upał nieźle dawał mi w kość. Ale nie o pogodzie wtedy głównie myślałam. Bardziej byłam podekscytowana tym, co się wydarzy, tą wielką niewiadomą i gotowa na rozpoczęcie nowego życia.
Początki nie były łatwe. Jechałam przecież nie wiedząc nawet, czy mam gdzie mieszkać. Problemy ze znalezieniem pokoju, o których wspominałam już tutaj nie zniknęły. Mimo, że znalazłam pokój, którego nie miałam okazji nawet zobaczyć (za każdym razem, gdy chciałam, żeby zrobiono mi jego zdjęcie, był zamknięty, a aktualna lokatorka nieosiągalna), nie podpisałam żadnej umowy. Miałam wpłacić kaucję, ale właściciel domu był na wakacjach, a zajmujący się jego sprawami jeden z lokatorów nie umiał mi podać prawidłowego numeru konta do przelewów międzynarodowych. Moje mieszkanie było więc potwierdzone 'na słowo'. Pisane na Facebooku w dodatku. Niedługo przed przylotem dowiedziałam się, że kiedy przyjadę, może nikogo nie być w domu. Dlatego byłam mniej zdziwiona, kiedy nikt nie otwierał mi drzwi.
Stałam samotnie z moją wielką walizką i trochę mniejszym plecakiem na ulicy, której nazwy nie mogłam spamiętać, i nie wiedziałam co mam zrobić. Nagle przed domem stanął jakiś mężczyzna koło pięćdziesiątki, śniadej cery, w okularach, z nieśmiałym uśmiechem.
- Chcesz wejść do środka?- zapytał.
- Tak, ale nikogo chyba nie ma w domu- odpowiedziałam.
- Mam klucze, otworzę Ci.
- Jesteś właścicielem?
- Tak- odpowiedział otwierając przede mną drzwi.
- A ja jestem Alina. Słyszałeś coś o mnie?
- Nie.
D. wcale nie przejmował się tym, że nic o mnie nie wiedział. Pomógł mi z walizką i po bardzo wąskich schodach weszliśmy na górę, do mojego nowego pokoju. Był klitką, o czym wiedziałam wcześniej, o wielkości niecałych ośmiu metrów kwadratowych, w której mieściło się tylko łóżko z pojedynczym materacem, małe biurko i krzesło, którego obecność utrudniała już jednak przemieszczanie się. Zamiast szafy były przymocowane do ścian trzy długie półki, dwa haczyki, a pod łóżkiem leżało plastikowe, długie, wąskie pudełko. Tyle z wyposażenia, które otrzymałam wraz z, zapewne wielomiesięczną, warstwą kurzu, brudu, intensywnym zapachem jakiś okropnych kadzideł, przeterminowanym jedzeniem w słoikach i paczkach, a także pojedynczymi elementami damskiej garderoby.
D. uśmiechnął się i powiedział, że był na wakacjach, więc nie miał czasu posprzątać. Dodał jeszcze, że powinna to była zrobić wcześniejsza lokatorka (Bułgarka, dziwnym trafem też Alina), a że tego nie zrobiła, to już nie jego problem. W tej samej chwili w drzwiach mojego pokoju pojawiła się J.- Greczynka mieszkająca w pokoju obok, żeby poskarżyć się na... karaluchy w swoim pokoju. Widząc przerażenie w moich oczach, D. zapewnił, że niedawno była jakaś dezynfekcja domu i nie powinny się pojawiać. Po jego wyjściu J. powiedziała, że od czasu swojego niedawnego wprowadzenia się do domu widziała już dwa. Trochę przestraszona wyszłam z domu ( i ze względu na karaluchy nie wiedziałam nawet, czy chcę do niego wrócić), żeby pojechać na spotkanie powitalne na uniwersytecie. Nie znałam drogi, ale gubiąc się i pytając dotarłam na duży, nowoczesny kampus na obrzeżach miasta. Wychodząc z autobusu poznałam Czeszkę, która razem ze mną szukała później miejsca spotkania, a po znalezieniu dołączyła się do swoich znajomych (głównie Czeszek), których poznała wcześniej na kursie językowym. Tym sposobem zostałam sama w tłumie przeróżnych narodowości. Dołączyłam się do jakiejś grupy, która okazała się być pełna Australijczyków i Amerykanów. Byli mili i roześmiani i w dodatku.... też już się znali, bo mieszkali razem w akademiku (na który mnie nie było stać). Gadałam z kilkoma osobami, ale po wymianie 'jak masz na imię, skąd jesteś, co studiujesz, gdzie mieszkasz', rozmowa zwykle umierała. Po sześciu podobnych dialogach i zorientowaniu się, że całe ogromne pomieszczenie zaczyna pustoszeć, postanowiłam iść do domu. I wtedy trafiłam na grupkę stojącą jeszcze na środku stali. Będący w niej wysoki blondyn uśmiechnął się do mnie i zaczęliśmy gadać. A. był Słoweńcem, a wraz z nim stały dwie Czeszki, Czech, Australijczyk i jakieś inne osoby, których już nie pamiętam. Po standardowej rozmowie miałam już iść, kiedy A. zaproponował, żebym poszła z nimi na piwo. Nowość dla mnie: mogliśmy je wypić na kampusie, gdzie w dodatku był sklep dobrze zaopatrzony w alkohole.

Kolejne kluczowe spotkanie miałam kilka godzin później. B., z którą przed przyjazdem do Holandii wymieniłam się kilkoma wiadomościami na Facebooku, w celu wspólnego szukania mieszkania, dopiero co przyjechała do Utrechtu i bardzo chciała mnie poznać. Pamiętając kilka fajnych miejsc, z mojego i O. poszukiwania pracy, zaprowadziłam nas do centrum. Przy herbacie w jednej z kawiarni na Neude (najpopularniejszy plac w mieście) gadałyśmy, jakbyśmy znały się od wielu lat.
Następne dni były istnym szaleństwem: spotkania i wykłady informacyjne na uczelni, szukanie roweru. Nie miałam czasu ani posprzątać pokoju, ani wypakować swojej walizki, ani się urządzić. A do tego dochodziły jeszcze imprezy integracyjne organizowane przez lokalny ESN. Te ostatnie były strzałem w dziesiątkę- gdyby nie one, nie znałabym nikogo poza swoimi współlokatorami. Podczas dnia integracyjnego poznałam, między innymi, trzy dziewczyny: K. (z Węgier), T. (z Anglii), i K.(z Rosji), które wraz z chłopakami: D. (z Niemiec), M. (z Danii), poznanym wcześniej A. (ze Słowenii) i O. (z Czech) zostali członkami przypadkowo stworzonej przeze mnie paczki. Ale jej powstanie nie od razu było wiadome. Po spotkaniach z ESN-u wszyscy rozchodzili się do swoich domów, a raczej akademików. A ja ubolewałam, że nie mam szansy mieszkać w żadnym z nich i przez to nie będę miała znajomych aż do końca swojego Erasmusa. Jednak przychodzenie na coraz to nowe wydarzenia integracyjne spowodowało, że kojarzyłam wyżej wymienione osoby i one kojarzyły mnie. Dlatego po atrakcjach ESN-u zaczęliśmy chodzić razem na piwo, lunch, szukać biblioteki, roweru. A potem przyszły jeż wspólnie gotowane obiady, pomoc w transportowaniu deski do prasowania, pożyczanie komuś swojego roweru i jechanie na bagażniku u kogoś innego przez miejsca, których zupełnie nie znaliśmy.

W tym samym czasie poznawałam też swoich współlokatorów (bo następowało to stopniowo) i tajemnice naszego domu (jestem pewna, że niektóre z nich do końca mojego pobytu w nim pozostały dla mnie tajemnicami). Pierwszego dnia poza J. poznałam jeszcze M.- też Greczynkę. Wróciłam wtedy dość późno ze spotkania integracyjnego i chciałam coś zostawić w kuchni. Nie mogłam jednak znaleźć światła. Macając lodówkę zorientowałam się, że ktoś jest niedaleko mnie, bo głośno oddychał. Dziewczyna rzuciła mi się na szyję i powiedziała, że strasznie się cieszy, że będę z nimi mieszkać. Na drugi dzień, kiedy podpisywałam umowę z D. poznałam V., pochodzącego z Kamerunu. Kilka dni później przyjechał S. (Etiopczyk), z którym pisałam w sprawie swojego pokoju przed przyjazdem do Holandii. A innego dnia, kiedy zeszłam na dół, żeby zrobić sobie śniadanie zobaczyłam bruneta siedzącego w luźnej, wakacyjnej pozycji na kanapie w salonie. To był C.- pół Holender pół Arubańczyk, który mieszkał w pokoju obok mojego i ze względu na cienkie ściany musiał codziennie, kilkanaście razy wysłuchiwać mojego alarmu, który zawsze ignorowałam przez co najmniej godzinę. Ale mimo to, bardzo szybko nawiązaliśmy dobry kontakt. Potrafiliśmy jeść razem śniadanie godzinę albo dwie dłużej, tylko dlatego, że akurat prowadziliśmy bardzo ważna rozmowę o podróżowaniu, zdrowej diecie lub po prostu o życiu. A gdy wychodziło słońce (rzadkie zjawisko w Holandii) C. wychodził na nasze podwórko, żeby trochę pomedytować. Czasem się do niego dołączałam i korzystaliśmy razem z tych promieni rozmawiając lub milcząc.
Bilski kontakt zaczął mi się tworzyć już we wrześniu z J. Obie byłyśmy nowe w Utrechcie, więc razem jeździłyśmy rowerami do Ikei na zakupy, wymieniałyśmy się informacjami o tanich sklepach, targach w pobliżu naszego domu, nadchodzących imprezach czy fajnych wykładowcach. J. śmiała się później, że jestem dla niej jak siostra. Coś w tym było. Zawsze pozwalała mi brać wszystko ze swojej półki w lodówce, a sama przychodziła do mnie po tusz do rzęs.
Pierwszy miesiąc mojego pobytu to też początek mojej fascynacji robieniem zakupów. Potrafiłam spędzać w super markecie pół godziny i to nie dlatego, że była duża kolejka. Chciałam pooglądać wszystkie nieznane mi wcześniej produkty, porównać, które z nich są w Polsce, a które nie (tu do moich faworytów zdecydowanie należą kiełbasy w paczkach i słoikach). Sama, ze względu na oszczędzanie(potrzebowałam pieniędzy na podróże), kupowałam niewiele, ale za to często wrzucałam do koszyka stroop wafle- moje ulubione holenderskie słodkości. Chodzenie na zakupy mobilizowało mnie też do mówienia po holendersku. Na ulicy, w barach, czy na uczelni z każdym mogłam się dogadać po angielsku. W sklepach bywało różnie, dlatego trochę z konieczności, a trochę dla zabawy mówiłam (a raczej udawałam, że mówię) po holendersku. Mój pakiet zawierał: trzy rodzaje powitań i dwa pożegnań, dziękuję bardzo, przepraszam, proszę, tak, nie, rachunek. Z czasem zapamiętałam też nazwy poszczególnych produktów, ale to odbywało się metodą prób i błędów- np. raz zamiast sera do smarowania, kupiłam... tarty.
Wrzesień to też pierwsze podróże. Na początku wycieczka do Rotterdamu z ESN-em. Bardziej traktowałam ją, jako okazję do poznania nowych osób, ale przy okazji zobaczyłam najważniejsze miejsca w mieście. Bez zachwytów. Rotterdam został zbombardowany w czasie II wojny światowej, dlatego niewiele jest w nim budynków w holenderskim stylu. W krajobrazie dominują klocowate bloki z czerwonej cegły, nieumiejętnie emitujące tradycyjną architekturę, i wieżowce, równie nieumiejętnie dążące do przypominania tych z Ameryki. Poza tym na ulicach jest zdecydowanie mniej rowerów. Świadczyły o tym wolne miejsca na parkingach rowerowych. W Utrechcie podobna sytuacja jest niemożliwa! Rowery poprzypinane są do wszystkich możliwych barierek, poręczy i jeszcze stoją luzem, czasem nawet rzędami (tak jest np. przed budynkami uniwersytetu).
Jedynym plusem Rotterdamu jest, jak dla mnie, przestrzeń, której jest zdecydowanie więcej w porównaniu do Utrechtu, czy nawet do Amsterdamu.
Aby mieć lepsze wyobrażenie o niej, warto wjechać na Euromast.
Jest to ponad stumetrowa wieża zakończona szerokim balkonem widokowym. Na jego ostatnim piętrze znajdują się krzesełka, na których się siada, żeby podziwiać widok, kiedy to piętro zaczyna się kręcić. Dzięki temu można podziwiać imponujący port, który był uważany za największy na świecie, dopóki nie przegonił go ten w Szanghaju.
W inne weekendy września podróżowałam już tylko do Amsterdamu. Raz miałam okazję pracować przy jednej z ważniejszych konferencji medycznych w Europie, dzięki poznanemu w lipcu A. . Następnym razem przyjechał do mnie D. i w ramach poznawania Holandii wybraliśmy się stopem do stolicy.
Mimo, że poznałam ją całkiem dobrze w lipcu, ciągle były (i nadal są) miejsca, których nie znałam, wszystko mnie fascynowała wokół i z chęcią wracałam w ulubione lokalizacje, takie jak pełna galerii i antykwariatów Spiegelkwartier.
Musiałam także dłużej zatrzymać się nad lekko jesiennymi, niezmiennie mnie zachwycającymi kanałami.
Nowym miejsce był dla mnie Begijnhof- średniowieczny wewnętrzny dziedziniec, który jest tak ukryty, że można do niego nawet nigdy nie trafić. Na jednej ze ścian placu Spui znajdują się małe, wąskie drzwi, a za nimi dość ciemna brama, która prowadzi już na sam dziedziniec. A tam spokój, cisza i urocze fasady kamienic.
Po środku dziedzińca znajduje się kościół anglikański, do którego poza nabożeństwami nie można wejść, ale my mieliśmy szczęście. Tego popołudnia odbywał się w nim jakiś koncert i skłamaliśmy przy wejściu, że chcemy posłuchać, a nie zwiedzać. Usiedliśmy w środku, zrobiłam kilka zdjęć i powiedzieliśmy, że jednak zmieniliśmy zdanie.
Idealnym podsumowaniem tego weekendu była niedziela w Utrechcie, kiedy pogoda też sprzyjała naszym długim spacerom. A ja dzięki nim coraz bardziej zakochiwałam się w tym mieście.


//

There is finally more sunny in my city! And I am the person who works thanks to solar energy. Therefore I enjoy current conditions and start telling you about my Dutch life.
Why did I choose Netherlands? That is a good question for which I don’t have any simple answer. Long time ago I thought about going on Erasmus either to France or Spain. But there were the problems with languages- my knowledge of French would be enough to ask for a way and order a croissant and I could only greet someone in Spanish. Going on Erasmus I wanted to feel calm and be sure that if I would get lost everyone would understand me, if I would get ill I would know how to tell about that and if I wouldn’t like some situation I would know how to protest. I know how to react in all of these situations only in English but living Great Britain would be too expensive for me. Some friends of mine who had something in common with Netherlands told me that Dutch people speak English pretty well.
I started to look for Dutch partner universities in Erasmus brochures. That was a bit funny because I started being interested in a country I had connoted only with bicycles, windmills, clogs and marihuana before. But I had in my mind a few Dutch people that I met working in hostel. They were crazy and friendly at the same time. I thought: there were so nice, their country is perceived as a bicycle paradise so it has to be a good place for me. And suddenly an option which I hadn’t thought about before became a goal which I started to fight for. Why? My field of study didn’t have an agreement with University of Utrecht, so I started to search for other possibilities of studying there. I got to know that I can go from different field of study- English studies. I wrote the covering letter, then I had an interview in English on which I had to present what research I would like to do at Utrecht University. And I made it. I was one of two people who were accepted to go to Utrecht.
I had many lead-ups: buying new clothes, buying insurances, signing up the study agreements, choosing the subjects, searching for a room and passing the semester in Poland. I wasn’t sure about if I would pass the semester because my tutor was on holidays and just didn’t want to check my final paper. But finally after many stressful moments, saying good bye to my friends and sitting on my 30-kilo suitcase I was at Wroclaw’s airport. And after one hour and 40 minutes I landed in Eindhoven. Netherlands welcomed my with a cloudy sky and a wind. I didn’t know that it was going to be like that during the whole time of my stay. When I was leaving that country in July I couldn’t stand the heat. But after landing I didn’t think much about the weather. I was rather very excited about everything what was going to happen in future and I was ready for that.
The beginning wasn’t easy. I was going there without knowing where I will live. The problems with finding a room which I already mentioned here, didn’t disappear. Although I found a room which I even didn’t chance to see (each time I wanted someone to make a picture of it for me, it was closed and current tenant wasn’t at home), I didn’t sign up any contract. I was supposed to pay a deposit but the owner of the house was on holiday and a person responsible for renting the room couldn’t give me the correct number of the account for international transfers. So I had only a world that the room was waiting for me. And just before coming to Netherlands I heard that no one will be at home when I arrive. Therefore I wasn’t that surprised when no one came to open the door for me. I was standing alone with my huge suitcase and a bit smaller backpack on the street and I didn’t know what to do. Suddenly some man came. He was around 50 years old, he had a dusky skin and glasses. He smiled to me shyly:
- Do you want to enter the house?- he asked.
- Yes, but I think that there is no one at home- I answered.
- I have the keys, I will open the door for you.
- Are you the owner?
- Yes- he answered opening the door.
- And I am Alina. Did you hear about me?
- No.
D. didn’t see to worry about the fact he hadn’t heard about me before. He helped me with my suitcase and we went together to my new room. It was extremely tiny (but I had known about that before)- it had only around 8 square metres. There were: a bed with a single mattress, a small desk and a chair which made moving inside the room more difficult. There wasn’t any wardrobe. There were only three shelves on the wall, two hooks and a long box under the bed. That was all I had in that room plus thick layer of dust, an intensive smell of some terrible incenses, old food in jars and packages, and some female clothes. D. smiled and said he was on holidays so he didn’t have time to clean up. He added also that the previous girl living in that room was supposed to do that (she was Bulgarian, funnily enough her name was also Alina) but she didn’t do that and it is not his problem. At the same moment some girl appeared in my room- it was J.- Greek who was living in next room. She came to complain about… cockroaches in her room.
D. noticed the fear in my eyes and said that not a long time ago there was a disinfection in the house and cockroaches should appear anymore. After he left home J. told me that she saw two cockroaches since she had moved to the house (she moved just one week before me).
I left home a bit frightened (and I wasn’t sure if I want to come back there again because of the cockroaches) and I wanted to go to the university for the welcoming meeting. I didn’t know the way so I was getting lost and asking people. Finally I arrived at the modern campus which was at the suburbs of the city. When I was getting off the bus I met some Czech girl. We were looking for the meeting place together but when we found it she joined her friends (mostly Czech) who she had got to know before. So I was alone again in the crowd of different nations. I joined some group which was full of Australians and Americans. They were nice and smiley but… they also had already known each other because they were living in the same dormitory (which I unfortunately couldn’t afford). I talked with quite a few people but after exchanging questions such as: what is your name, where are you from, what do you study, where do you live, all conversations ended. After six conversations and realising that the room is getting empty I decided to go back home. And then I met a group of people standing in the middle of the room. Among those people was a tall guy with bong hair. He smiled to me and we started talking. A. was from Slovenia and there were also two Czech girls, Australian and some other pople standing with him. After typical conversation (where are you from, what do you study) I was supposed to go but A. asked me to go with them for a beer. Something new for me: we could drink a beer on the campus and there was also a shop fully equipped with alcohol.
I had next meaningful meeting just a few hours after that one. B. (a girl who I was writing with on Facebook because we wanted to look for a flat together) just arrived in Utrecht and she wanted to meet me finally. I knew some nice places after looking for a job with O. so we went to the city centre together. We were drinking tea in one of the cafes on Neude (the most popular square in the city) and talking like we had known each other for ages.
The next days were completely crazy: meeting and informational lectures at the university, looking for a bike. I didn’t have time to clean up my room , unpack my suitcase or buy some things to my room (such as pillow and blanket, I was sleeping in a sleeping bag). And we had also some welcoming parties organised by local ESN. There parties and events were just great idea. If I didn’t join them I wouldn’t meet my friends. During introduction day I met three girls: K. (Hungary), T. (England) and K. (Russia) and together with the boys: M. (Denmark), D. (Germany), O. (from Czech Republic) and A. (the one I met on the first day) they were members of the crowd I spontaneously created. But it wasn’t so sure that I would have friends. After all ESN events people were coming back homes or rather dormitories. And I started to regret that I don’t live in any on them. But coming to the events and parties caused that some people started to remember me and I remembered them. So after the ESN events we started to go together for a beer, lunch, searching a library, bicycle. And then we were cooking together, transporting some furniture, borrowing bike to another person and going on someone’s back sit through the streets we didn’t know.
At the same time I was getting to know my housemates and the secrets of our house (but I am sure that I didn’t get to know them all…). First day apart from J. I met also M- a girl who was also from Greece. When I came back home from the welcoming meeting at the university, I wanted to leave something in the kitchen but I could find the light switch. I was just touching the fridge when I realised that someone is breathing loudly next to me. It was M.- she hugged me and said that she is very happy that I am going to live with them. The next day, when I was signing up the contract with D., I met V. from Cameroon. A few days later came S. (Ethiopia) who I wrote with about my room before coming to Netherlands. And another day I went downstairs to prepare a breakfast for myself and I saw some guy sitting on the sofa. He looked so laid-back. It was C.- half Dutch, half Arubian who was living next to me. We quickly catch nice contact one with another. We were frequently eating a breakfast for an hour or two because we wanted to finish our conversation about travelling, healthy diet or just about life. And when the sun was coming out (very rare phenomenon in Netherlands) C. was going outside, to our yard to meditate a bit. I was joining him and we were taking the advantage of the sun talking or just standing in silence.
I had a great relations also with J. We were both new in Utrecht, so we were cycling together to Ikea to buy something for out rooms, we were exchanging information about cheap shops, markets, incoming parties or nice teacher from our university. J. laughed sometimes that I was like a sister for her. It was some truth in that. She allowed me to take everything I wanted from her shelf in the fridge, she was coming to my room to borrow the mascara.
First month of the stay in Netherlands was also the beginning of my fascination of doing the shopping. I could spend hours in the supermarket and not because there was a long queue. I just wanted to watch all the products I hadn’t know before and compare which of them aren’t possible to buy in Poland (my favourites were sausages in pots and packages). I couldn’t spend much on food, but I frequently bought stroop waffles- my favourite Dutch sweets. Going shopping was also a chance for me to speak Dutch. I could communicate in English everywhere- on the streets, in the bars, at the university. But sometimes it was different in the shops- not everyone could speak English there. So I was speaking Dutch (or rather pretending that I speak) because it was necessary and also just for fun. I knew: three different kinds of saying hello and two of saying good bye, thank you very much, sorry, you are welcomed, yes, no, a bill. Then I got to know more words also thanks to shopping. But sometimes I had to make many mistakes until it happened- for example one day instead of the cheese to spread on a bread I bought… grated cheese.
September was also the month of my first travels. At the beginning I went to Rotterdam with ESN. I was rather an occasion to meet new people for me than a real trip but thanks to it I saw the most important places in that city. But I wasn’t impressed by it. Rotterdam was bombarded druing the second world war so there is not many old building in the typical Dutch style. The landscape is dominated by houses-boxes made from red brick which probably imitate the traditional architecture. There are also the skyscraper which probably imitate these ones from America. There is definitely less bicycles in Rotterdam. I noticed that because there were still some places to lock a bike to. That is impossible in Utrecht! Bicycles are locked to the all possible barriers and also stand freely on the pavements.
The one advantage of Rotterdam in my opinion is the space. It is definitely more of it comparing to Utrecht or even to Amsterdam. It is worth to go at the top of Euromast to believe in that.It is a tower which is more than 100 meters high and it has a big balcony at the top. At the last floor of it there are the chairs. People sit on the to admire the view of Rotterdam. But when they sit the floor starts to move in the circle so people can admire the whole harbour which was consider as the biggest in the world until they constructed bigger one in Shanghai.
At the other weekends of September I was traveling only to Amsterdam. Once I had a chance to work at one of the most important medical conferences in Europe thanks to A. who I met in July. Another time D. (friend from Poland) came to visit me and we hitch-hiked to the capital. Although I got to know it pretty well in July, there were still some places (and still are) which I didn’t know, everything fascinated me and I was willing to come back to the places I knew such as Spiegelkwartier- a district full of art galleries. And I also had to stop next to the beautiful canals where it was already possible to feel the autumn.
The new place for me was Begijnhof- a medieval courtyard which is so hidden that it is possible not to find it. At one of the sides of the Spui square there are a small, narrow doors and behind them there is a dark archway which leads to the courtyard. And there is peace, silence and becautiful facades of the tenement houses. In the middle of the courtyard there is an Anglican church but it is not possible to visit it apart from the church service time. But we were luckily enough to enter it. The day we visited Begijnhof there was some concert in that church. It was possible to go inside of it but only if you promised that you are going for a concert. We promised that, we sat inside, took some pictures and said to the organisers that we had changed our minds.
The perfect summary of our weekend was Sunday in Utrecht where the weather was perfect for our long walks. And thanks to that I was falling in love with that city more and more.

1 komentarz:

  1. Jej... Podziwiam Twoją odwagę ;)
    Przepiękna jest ta Twoja holenderska historia ;) Jeśli kiedyś będę wybierać się do Holandii wrócę do tego wpisu, żeby zobaczyć co warto zobaczyć. :)

    OdpowiedzUsuń