wtorek, 25 listopada 2014

the rainy wake up calls


Pierwszy raz zaczynam pisanie posta o podróżach w podróży! Podwójna przyjemność!
Dalej będę kontynuować opowieść o moim holenderskim życiu, chociaż mam pewien problem - chciałabym się podzielić jeszcze tyloma przemyśleniami, ale nie może to trwać w nieskończoność, bo w kolejce są inne, zaległe podróże, na opisaniu których też mi zależy. Dlatego w tym wpisie skupię się przede wszystkim na zwyczajach, zachowaniach i zależnościach, które zdziwiły mnie w Holandii.
[For English scroll down]

Październik sprzyjał obserwacjom. Moje studia rozkręciły się na dobre – byłam w trakcie pierwszej ‘sesji’. Holenderski semestr dzieli się na dwa trymestry i po każdym z nich trzeba zdać egzamin, zrobić grupową prezentację i napisać długi esej (w zależności od zajęć elementów potrzebnych do zaliczenia mogło być mniej lub więcej). Wszystko to napawało mnie sporym strachem, bo już wrzesień nauczył mnie, że studia w Holandii to nie wakacje. Na zajęciach traktowano nas tak samo, jak normalnych studentów (którzy zresztą chodzili na nie razem z nami, zwykle dlatego, że już nie udało im się zapisać na wykłady lub ćwiczenia po holendersku) – musieliśmy czytać po 3 lub 4 (a czasem nawet więcej) teksty z zajęć na zajęcia i robić zadania domowe (typowo na myślenie i syntezowanie informacji, więc skopiowanie jakiś informacji z Internetu nie wchodziło w grę). Nieprzygotowanie? Oczywiście lepiej było się do tego przyznać, bo w innym razie bardzo szybko to wychodziło. Nauczyciel zadawał pytania, które uaktywniały każdego. No właśnie - aktywność. W Holandii to podstawa w edukacji. Wykładowca czeka na pytania nawet w trakcie wykładu, a studenci nie boją się ich zadawać, nawet jeśli mają mu w ten sposób przerwać. Na ćwiczeniach pytań i odpowiedzi jest jeszcze więcej. Ponadto prowadzący reaguje na nie zupełnie inaczej niż w Polsce. Przynajmniej na moich wrocławskich studiach było zwykle tak: nie znasz odpowiedzi, nie odzywasz się, bo boisz się uwagi z ust wykładowcy. Na zajęciach w Utrechcie jest się wręcz zobligowanym do wypowiadania się, bez względu na to, czy ma się rację, czy nie. Co więcej, jeśli jakiś student nie ma racji, prowadzący nigdy nie powie: nie, to nie jest tak, nie powinieneś tak na to patrzeć. Zamiast tego będzie: rozumiem twój punkt widzenia, ale zauważ, że… Jeśli dana osoba będzie się dalej upierać przy swojej racji nauczyciel powie jeszcze kilka grzecznych regułek tego typu i odpuści. W ten sposób holenderscy studenci są bardzo pewni siebie, a to pomaga im przy prezentacjach. Te też mnie zaskoczyły. Na moich polskich studiach zwykle podchodziło się do nich z lekkim lekceważeniem - slajdy w Power Poincie niektórzy przygotowywali na ostatnią chwilę, a później czytali tekst z kartki przed salą pełną ludzi, którzy robili w tym czasie zwykle coś innego (łącznie z prowadzącym). Do przygotowania holenderskiej prezentacji zapisywaliśmy się na początku każdego trymestru (mimo, że miała ona nastąpić półtora miesiąca później), tworząc dowolne grupki. Na kilka tygodni przed prezentacją spotykaliśmy się w odpowiednim gronie i dzieliliśmy pracą. Później jeszcze długo dyskutowaliśmy na Facebooku, podsyłając sobie różne źródła i dając rady. Każdy pracował nad swoją częścią, a później wstawialiśmy poszczególne slajdy do wspólnej prezentacji. Ta również musiała być przemyślana. Każdy prowadzący miał jakieś własne wytyczne, ale zwykle wiadomo było, że prezentacja musi być bardzo czytelna, a obrazki, filmy i cytaty ściśle związane z tematem. Na kilka dni przez zaprezentowaniem się przed całą grupą spotykaliśmy się, żeby poćwiczyć kolejność i czas wygłaszania, który też bardzo się liczył. Sama prezentacja przypominała bardzo oficjalne spotkanie. Zaczynał lider grup: szanowne panie i panowie, przygotowaliśmy dzisiaj dla Państwa prezentację o… Pracowała nad nią grupa w składzie:… Później przedstawiało się poszczególne części i zapraszało do słuchania. Niektórzy prowadzący wręczali też słuchającym formularze do oceny – nie było opcji, żeby nie słuchać.

Długo, jeśli nie do samego końca, nie mogłam się przyzwyczaić do tej holenderskiej dyscypliny. Jako typowy polski kombinator zawsze zastanawiałam się, czy nie ma jakiś opracowań, platformy notatkowej albo jak udać, że czytało się tekst, kiedy nie miało się na to czasu. Ale zwykle czułam się z takim myśleniem jak intruz - biblioteka mojego uniwersytetu była pełna ludzi (a była to bardzo duża biblioteka) czytających teksty, przygotowujących się do zajęć.

fot. Agata Dobrzańska
I to tak zgodnie z zasadami, dlatego zwykle siedzieli tam od rana do wieczora. Wśród nich byli nawet tacy cwaniacy z wyglądu, których na swojej polskiej uczelni widziałam zwykle dopiero podczas egzaminu.

Jednak chodzenie do biblioteki było też w pewnym sensie modne. Przed budynkiem nie było gdzie przypiąć roweru (a nawet postawić, bo to był inny sposób na zostawianie go, o czym pisałam tutaj ), a tłumy ludzi przemieszczały się, uczyły, czytały w bibliotece. Co do tych dwóch ostatnich czynności,  przekonałam się, że nie zawsze jest tak, jakby się wydawało.
 fot. Agata Dobrzańska
Siedzący przed swoimi laptopami Holendrzy w trakcie (często bardzo długich) przerw od nauki czatowali na Facebooku, oglądali filmiki na YouTubie, czy przeglądali 9gang.  Poza tym robili częste przerwy na palenie albo jedzenie (przed laptopami można było tylko pić). Jednak zawsze potem wracali do biblioteki i nie przeszkadzało im, że spędzają tam całe dnie. Co więcej, ciężko ich było nawet stamtąd wygonić. Kiedyś, bodajże w listopadzie ja i L. siedzieliśmy w jednym z pokoi do nauki i pisaliśmy nasze eseje. Nagle włączył się jakiś komunikat po holendersku. Nie zwróciliśmy na to uwagi – nie rozumiesz, nie reagujesz. Ale po chwili pojawiła się angielska wersja: uwaga, uwaga, prosimy natychmiast zostawić swoje rzeczy i opuścić budynek. Popatrzyliśmy na siebie. Alarm przeciwpożarowy? No dobra. Zapisałam ostatnie zmiany w swoim dokumencie i oczywiście spakowałam laptopa, bo jeśli alarm okazałby się fałszywy, nie zaliczyłabym trymestru. Odwróciłam się i zobaczyłam, że Holendrzy nadal siedzą, jak gdyby nigdy nic. ‘Attention! Attention!’ grzmiał z głośników nagrany kobiecy głos, ale oni nic. Kiedy zebraliśmy już wszystkie swoje rzeczy i podeszliśmy do drzwi, pierwsze osoby wreszcie zaczęły zamykać swoje laptopy. Ale w sąsiednich pokojach siedziało jeszcze sporo osób, a przy portierni zbierali się oburzeni, którzy protestowali przeciwko opuszczaniu biblioteki. Ja tam byłam szczęśliwa- przynajmniej miałam wymówkę, żeby już iść do domu.

Poza nauką w październiku czas mijał mi oczywiście na jeździe na rowerze. Przed przyjazdem do Holandii obiecałam sobie, że będę jeździć na rowerze codziennie. Z trzema lub czterema wyjątkami, dotrzymałam danego sobie słowa. Moja rodzina i znajomi dziwi się i niedowierzali, że zamierzam też jeździć w deszczu. A tego ostatniego w Holandii było dużo (i o dużo za dużo). Jeśli nawet po wyjściu z domu cieszyłam się ze słońca, dojeżdżając na uniwersytet byłam już cała mokra. Deszcz w połączeniu z wiatrem mógł być odczuwalny na skórze jako cienkie igiełki. Dość nieprzyjemne. To dlaczego jeździłam? Bo chciałam żyć tak, jak ‘localsi’. A Holendrzy rowerowali codziennie, bez wyjątków i bez specjalnych przygotowań. Oczywiście można było kupić peleryny czy ortalionowe spodnie, byli nawet ludzie, którzy je zakładali, ale to wyjątki. Większość mieszkańców  nie przejmowała się, że deszcz zmoczy ich swetry, ładne sukienki lub garnitury. Pamiętam, jak narzekaliśmy studentom z ESN-u, że mocno pada, a mieliśmy akurat pływać kajakami nocą po kanałach Utrechtu. Na co oni: Co? Przecież to nawet nie jest deszcz! Lub: Jest jesień, to pada. 

Innym powodem, dla którego można byłoby zrezygnować z jazdy na rowerze był wiatr. Ale nie rezygnowałam. W trakcie swojego pobytu miałam wyjątkowe szczęście do wichur. Raz zapowiadano jakieś zawrotne prędkości wiatru, rodzice błagali mnie na Skypie, żebym nie jeździła tego dnia na rowerze, a sąsiad ostrzegał, że wiatr może nawet poderwać nasze rowery, przypięte do metalowego stojaka przed domem. Zdecydowałam, że pojadę tramwajem, choć Utrecht nie jest dobrze skomunikowany i czekało mnie jeszcze pół drogi do przejścia na pieszo na zajęcia. W drodze na przystanek musiałam trzymać się słupów, bo wiatr mnie niemal przewracał. Tramwaj, którym próbowałam gdzieś dojechać, zatrzymał się i już nie ruszył. A rowerzyści  jechali tam gdzie chcieli, może tylko w lekko wolniejszym tempie niż zwykle. Po przyjściu na zajęcia sytuację skomentowała nasza prowadząca:
- Międzynarodowe portale grzmią, że u nas są obecnie takie trudne warunki,  że nawet ktoś zginął. Ale oni chyba przesadzają, co? Zaobserwowaliście coś niepokojącego?
Wszyscy pokiwali przecząco głowami.
Inne ‘klęski żywiołowe’ były w grudniu. W trakcie prezentacji mojej grupy na jednych z zajęć wszyscy zamierali co jakiś czas, bo za oknami grzmiało, błyskało, padało, a niebawem dołączył do tego też grad. Pomyślałam: zostawię rower na podziemnym parkingu i wrócę tramwajem. Ale jak wyszłam z biblioteki i zobaczyłam, że wszyscy jeżdżą na rowerach, jak gdyby nigdy nic, zmieniłam decyzję.
Jazda na rowerze w trakcie deszczu lub wiatru (albo i tego i tego) mogła być trudna, ale trudne było też parkowanie go. Niektórzy zastanawiali się przed moim wyjazdem, jak dam radę identyfikować swój rower wśród masy tych jednośladów, zaparkowanych niemal wszędzie.

Nie martwiłam się tym zupełnie. Myślałam, że to na pewno nic trudnego. A jednak! Przed jednymi z pierwszych zajęć w pośpiechu przypięłam rower do jednego z słupów w uliczce nieopodal budynku uniwersytetu. Po wyjściu z niego, półtorej godziny później, nie wiedziałam dokąd powinnam iść. Znalezienie roweru zajęło mi 15 minut, bo wszystkie wydawały mi się takie same! W późniejszych tygodniach czas indentyfikowania mojego roweru stopniowo się skracał, aż doszłam do takiego etapu, że umiałam go znaleźć o każdej porze dnia i nocy.
Z rowerami wiąże się też mój podziw dla Holendrów - są w stanie przetransportować niemal wszystko. Walizka (leży zwykle na bagażniku, osoba trzyma ją jedną ręką, a drugą kieruje rowerem) śpiwór, namiot, zakupy – to są standardowe przedmioty. Ponadto czasem widziałam stoliki, krzesła i materace do łóżek.
Ale oprócz rzeczy Holendrzy transportują też swoje dzieci i znajomych. Typowa holenderska mama ma dwójkę dzieci na siedzonkach za sobą i jedno przed sobą, a na ramieniu trzyma jeszcze torbę z zakupami, z której wystaje świeży por. Co wygodniejsze mamy mają rowery z ‘taczkami’ z przodu,  w których znajdują się dzieci (zwykle dwójka) i ich tornistry.

Posiadając przedni lub tylny bagażnik jest się przygotowanym na transportowanie swoich znajomych. I tu też coś odmiennego – chcąc podróżować na tylnym bagażniku wskakuje się na niego, gdy właściciel roweru już rusza. Podróżuje się natomiast z nogami z zwisającymi z boku - bardzo komfortowa pozycja! 
O ile osoba na bagażniku z tyłu to widok spotykany także i w Polsce, w Holandii często podróżuje się na przednim bagażniku. Raz zdarzyło mi się widzieć jedną osobę siedzącą na przednim bagażniku, a druga na tylnym. 
Skoro jestem już przy symbolu Holandii - rowerach, nie mogę nie wspomnieć o innym - wiatrakach. W październiku wybraliśmy się ze znajomymi do Kinderdijk - wsi położonej na polderze, do którego osuszenia zbudowano system wiatraków. Do dzisiaj zachowało się 19 z nich i od kilkunastu lat znajdują się na liście UNESCO. Podróż z Utrechtu nie była zbyt tania (w Holandii najlepiej podróżować na stopa, pociągi mogą kosztować nawet ponad 20 euro, ceny biletów autobusowych też nie są zbyt korzystne, a w obu środkach transportu nie ma żadnych zniżek dla studentów), ale warta takich widoków. 
Przez wiatrakowy rezerwat można zarówno iść, jak i (oczywiście) jechać rowerem. Nie wszystkie wiatraki działają, ale kilka się kręci. A w jednym z nich znajduje się nawet dwupoziomowe muzeum, gdzie można zobaczyć jak to faktycznie wszystko działa. Natomiast w innym mieszka sobie jakaś holenderska rodzinka. Zazdrościłam im!
Sama wieś Kinderdijk nie jest jakimś wyjątkowym miejscem. Ku naszemu zdziwieniu, mimo, że posiada taką atrakcję turystyczną, ciężko w niej znaleźć choćby sklep (nie mówiąc o restauracji). Ale za to można podziwiać urocze domki.
To była niestety moja jedyna wycieczka w październiku, ze względu na natłok nauki. Ale w listopadzie i w grudniu porządnie to sobie odbiłam. Jak? O tym już w następnym poście.

//


First time I start writing a post about travels while traveling! That is a double pleasure!
I will continue again a story about my Dutch life, although I have a small problem – I want to share so many thought and memories with you, but it can’t last forever because I have also other stories to tell! Therefore in this post I will mostly focus on the habits and behaviours which surprised me in Netherlands.
October turned out to be just a perfect month for the observations. My studies became more intensive – I had my first exam time then. The Dutch semester is divided into two parts and after each of them students have to: pass the exams, do the presentations in groups and write a long essay (but the forms of pass depend on the course of course). All these things scared me a lot. I had already learned in September that the studies in Netherlands are not the holidays. During the classes we (exchange students) were treated the same as the normal students
(who were attending the classes with us, mostly because they didn’t manage to sign up for the Dutch seminars or lectures) – we had to read 3 or 4 (and sometimes even more) texts for the classes and do some homeworks (they were typical tasks for logical thinking so there was not possible to copy the answers from the Internet). Being not prepare for the classes? Of course it was better to tell the teacher about that, otherwise it was pretty fast to discover. The teacher were asking the questions which were ‘forcing’ everyone to join in. Being active during the classes is the basic thing in the Dutch educational system. The teacher waits for the questions even during the lecture and the students are not afraid to ask. During the seminars there is even more questions and answers. What is more, the teacher reacts on them totally different than in Poland (in my opinion). During my classes in Wroclaw it was usually like that: if you didn’t know the answer you didn’t speak because you were too afraid to hear some negative comment from the teacher. During the seminars in Utrecht students were even obliged  to talk. It didn’t matter if they had the right or not. What is more, if some student didn’t have right the teacher never said: it is not like that, you shouldn’t think that way. He will say instead: I see you point, but note that.. If some person still thinks his point of view is the best, the teacher will say some nice sentences like the one before and then finish the conversation. Thanks to that the Dutch students are very confident which help them during the presentations. That form also surprised me. On my Polish studies students had usually disrespectful attitudes towards them. They were doing some slides in Power Point, some of them started just day before the presentation and on the next day they were just reading all the text in front of the class. People who were listening to them also didn’t care that much (sometimes together with the teacher). To prepare the Dutch presentation we had to sign up at the beginning of each part of the semester (although the presentation was supposed to be one month and a half later) and create the groups we wanted to be in. Some weeks before the presentation day we met in groups and shared the work. Later we were discussing a lot on Facebook, sharing different sources of information with each other and giving pieces of advice. Everyone had worked at his part and then we were putting together all slides to one presentation. We had to create it in a clear way, whit suitable images, videos and quotes. A few day before the presentation we had the meeting with our group to exercise it. The presentation in front of the class looked like the very official meeting. The leader started: ladies and gentlemen, we prepared for you the presentation about:… In our group are:… Then he introduced each of the parts
of the presentation and invited to listen to them. Some teacher were giving us the forms to put the notes for each of the presentations – so there was no chance not to listen to them.     

For a long fime (if not until the end of my exchange) I couldn’t use to the Dutch discipline. As the typical Polish wangler (if you don’t know this word, maybe blagger is more appropriate?) I was thinking if there are any compilations, notes platform or something which would help me in studying for me exams when I didn’t have enough time for that. But I felt strange with this kind of thinking – the university library was full of people (and it was very big library) reading their texts and preparing to classes and exams. And they were doing it always according to the rules – I suppose so because they were there from the morning to the evening!
However, going to the library was also fashionable. In front of the library building was no space for locking the bike or even standing it somewhere (that was another way of leaving a bike about which I wrote here) and the crowd of students was moving from one place to another, studying or reading. Writing about the last two activities I realise that it was not always the truth. The Dutch students sitting in front of their laptops were making (usually a long) breaks for learning and they were chatting then on Facebook, watching some videos on YouTube or looking at 9gang. Besides, they were making also frequent breaks for smoking or eating. But after that they were coming back to the library and they didn’t care that they spend all days in there. What was more, it was even hard to get rid of them. Once, it was probably in November, me and L. were sitting in one of the study rooms and writing our essays. Suddenly we heard some announcement in Dutch. We didn’t care – you don’t understand so you don’t react. But just a moment later we heard the English version of it: attention, attention, you are ask to leave your things immediately and leave the building. We looked at each other: the fire alarm? Ok. I saved the last changes in my documents and packed my laptop. I thought: if it is going to be the false alarm I can’t lose them. I turned and saw that the Dutch students are still sitting and writing. ‘Attention! Attention!’ – the voice was from the speakers was still calling but they weren’t reacting. When we packed all our things and came to the doors we saw the first people closing their laptops. But in the next rooms there were still some people  studying. And around the reception desk were some students complaining to the staff  that they don’t want to leave the building. And I was happy – at least I had a good excuse not to study. 

Apart of studying I was spending my time on cycling. Before coming to Netherlands I had promised myself that I will cycle every day. And I fulfilled this promise (with maybe three or four exceptions). My family and friends were surprised and couldn’t believe that I am going to cycle even during the rain. And there was a lot of it in Netherlands. Even though I was very happy that it is sunny outside after leaving my home I was already wet getting  closer to my  university. Rain together with the wind was for the skin like the thin sharp needles. That wasn’t very nice. So why I was cycling? Because I wanted to live like local people. And The Dutch were cycling every day with no exceptions and no special preparations. Of course it was possible to buy some waterproof clothes. There were also some people who were wearing them but in general people didn’t care that they can became wet. I remember when we (international students) were complaining to the students from ESN that it rains heavily when we were supposed to swim in the kayaks during the night on the canals of Utrecht. And they reacted: What? That is not even the rain! Or: We have autumn right now so it has to rain.
 
One could resign from cycling because of the heavy winds. But I didn’t. What is more, I had huge ‘luck’ to the windstorms during my stay. Once they were talking about some very fast wind even in Polish TV and my parents were asking me on Skype not to cycle. Even our neighbour came and warned that the wind can take our bicycles up even if they are attached to something. After all these warnings I decided to go by tram, although Utrecht is not well connected (in terms of trams and buses). When I was walking to the tram stop I had to hold some pole from time to time because I felt I could fall down. The tram I had taken suddenly stopped and didn’t go any further. And the people were cycling anyway, but only in slightly slower pace. After all students came to the class the teacher said:
-   - They wrote on some international websites that now the conditions in Netherlands are very hard and dangerous and that even some person died. But I think they are just exaggerating. Did you notice something worrying?
All people contradicted.
Other hard conditions were in December. During the presentation of my group all listeners were freezing from time to time because of the situation behind the windows – it was thundering, raining. Soon we could see the lightning and hear the sound of the hail. I thought: I will leave my bike on the underground parking and come back home by tram. But when I came out and saw all people cycling I changed my mind.
Cycling during the rain or wind could be difficult but one could have difficulties also with parking it. Some of my friends were thinking if I would be able to find my bike among so many bicycles. I didn’t care about that. I thought that it couldn’t be difficult. Surprisingly it was! Before one of my first classes I locked my bike hurriedly on some street not far away from the university building. After the lecture I didn’t know where to go to find my bike! It took me 15 minutes to find it because all the bicycles seemed to look the same for me! In the next weeks the time of find my bike was getting shorter. And finally I was able to find my bike any time the day or night!

Writing about the bicycles: I have huge respect to the Dutch because they are able to transport almost everything on them! The suitcase, sleeping bag, tent or shopping bags are just normal. I saw usually also small tables, chairs and the bed mattress.
Besides some items Dutch people carry also their kids and friends. The typical Dutch mother transports two children at the small back sits behind hers, one child in front of her and she carries also the shopping bag at her arm.
A person who has the front or back carrier is prepare for transporting his or her friends. If someone wants to travel at the back carrier has to jump on it while the cyclist is starting.
Although the person traveling at the back carrier is a common view also in Poland, in Netherlands some people travel also at the front carrier. Once I saw one person sitting on the front carrier and another on the back!
Writing about the Dutch symbols such as bicycles I have also to mention the windmills. In October we went together with my friends to Kinderdijk – the village located on the polder. In the past people built the windmill system to make it dry. Until today there is still 19 of them (they were even added to the UNESCO list). The journey from Utrecht to that place wasn’t cheap but definitely worth the views we saw. You could both walk or (of course) cycle through the windmills area. Not all of the windmills work but some of them do. And in one of them there is even the museum, where you can see how it all exactly work. And in another one lives some family. I envied them!  
Kinderdijk itself is not an unique place. We were surprised that in a village with such a tourist attraction we couldn’t find any shop or restaurant. But we could admire some nice houses instead.
That was unfortunately the only trip I mad in October because of the exams. But in November and December I was traveling much more. How? I will write about that in the next post.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz