Przed wodospadem Seljalandsfoss
Niesamowita wyspa
Jednak w czasie rozmów ze spotykanymi na trasie ludźmi przekonaliśmy się, że wiemy całkiem sporo. A to zarówno pomagało, jak i przeszkadzało. Dlaczego? Na wyspie nieco mniejszej niż Bułgaria jest tyle do zobaczenia, że bardzo trudno podjąć decyzję, gdzie pojechać. Wcale nie dziwiliśmy się naszym kierowcom, którzy co jakiś czas zatrzymywali samochody, żeby zrobić zdjęcie pięknemu krajobrazowi. W każdym samochodzie jechaliśmy z twarzami przylepionymi do okien (oczywiście nie cały czas, bo chcieliśmy rozmawiać z naszymi międzynarodowymi towarzyszami). Islandzki krajobraz zachwycał różnorodnością. W trakcie piętnastu minut drogi widoki za oknem potrafiły się zmienić kilka razy! Jednego dnia na południu widzieliśmy lodowiec, pola lawy, góry lodowe, wielką rzekę i skalne ściany ze spływającymi po nich wodospadami.
Pole lawy w okolicy Hveragerði
Jaskinia lawowa Raufarholshellir
Ale obiecałam Wam historie z południa! W Hafnarfjörður nie byliśmy zbyt długo, bo to nie miejscowości były głównym celem naszej wyprawy, a natura. Dlatego już pierwszego dnia, chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Zachłanni podróżowaliśmy i wędrowaliśmy przez kilkanaście godzin. Pierwszym przystankiem była jaskinia lawowa Raufarholshellir. Jednak przed dotarciem tam nie wiedzieliśmy, jak się nazywa, a jedynie tyle, że znajduje się gdzieś przy drodze 39. Moja koleżanka tam była i narysowała nam przed wyjazdem poglądową mapkę. Nasz kierowca nie mówił po angielsku i do dziś nie wiem, jak M. udało się mu wytłumaczyć, gdzie nas zwieźć. Kiedy byliśmy blisko celu nie widzieliśmy jaskini, która - według opisu mojej koleżanki - miała być widoczna z drogi. Ostatecznie zobaczyłam kilka zaparkowanych aut przy wielkiej dziurze. Oto dojechaliśmy do celu. Podziemna miejscówka nas jednak trochę zawiodła, a to dlatego, że... było za ciepło! Na zdjęciu, które wysłała mi koleżanka były lodowe stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, a my zobaczyliśmy tylko miejsca po nich.
Ale obiecałam Wam historie z południa! W Hafnarfjörður nie byliśmy zbyt długo, bo to nie miejscowości były głównym celem naszej wyprawy, a natura. Dlatego już pierwszego dnia, chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Zachłanni podróżowaliśmy i wędrowaliśmy przez kilkanaście godzin. Pierwszym przystankiem była jaskinia lawowa Raufarholshellir. Jednak przed dotarciem tam nie wiedzieliśmy, jak się nazywa, a jedynie tyle, że znajduje się gdzieś przy drodze 39. Moja koleżanka tam była i narysowała nam przed wyjazdem poglądową mapkę. Nasz kierowca nie mówił po angielsku i do dziś nie wiem, jak M. udało się mu wytłumaczyć, gdzie nas zwieźć. Kiedy byliśmy blisko celu nie widzieliśmy jaskini, która - według opisu mojej koleżanki - miała być widoczna z drogi. Ostatecznie zobaczyłam kilka zaparkowanych aut przy wielkiej dziurze. Oto dojechaliśmy do celu. Podziemna miejscówka nas jednak trochę zawiodła, a to dlatego, że... było za ciepło! Na zdjęciu, które wysłała mi koleżanka były lodowe stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, a my zobaczyliśmy tylko miejsca po nich.
Wewnątrz lawowej jaskini Raufarholshellir
Gorące źródła w Reyjkjadalur
Po wyjściu z jaskini postanowiliśmy podjeść 2 kilometry do drogi na Hveragerði, które było naszym kolejnym celem tego dnia. Po dłuższym wędrowaniu szybko złapaliśmy na stopa osobówkę, z trójką studentów w środku, co było przykładem na to, że aby zabrać autostopowiczów liczą się chęci, a nie ilość miejsca w samochodzie. Włożyliśmy jeden z naszych wielkich plecaków do bagażnika, drugi leżał na kolanach M., moich i siedzącego obok Francuza. W milej atmosferze dotarliśmy do miejscowości, którą ktoś polecił nam ze względu na gorące źródła w Reyjkjadalur - niesamowitej dolinie. Aby do niej dotrzeć trzeba jechać ulicą Breiðamörk, aż zobaczy się parking i niewielką kawiarnię "Dalakaffi" po prawej stronie. Dalej już tylko ponad trzykilometrowa wędrówka przez góry (nie jest bardzo wymagająco).
Szlak jest malowniczy, bo mija się wodospady, ale największe wrażenie robi unoszący się nad dolinami dym. Nigdy wcześniej nie widziałam dymiących źródeł! Nie mieściło mi się to w głowie. Byłam jeszcze bardziej zadziwiona, kiedy znaleźliśmy się w miejscu, gdzie woda bulgotała i aż wyskakiwała do góry. Wisienką na torcie była gorąca rzeka, która wbrew nazwie jest raczej potokiem. Woda w nim ma chyba z 38 stopni, a siedząc w niej (da się na płasko zanurzyć w całości) osiągnęliśmy idealny stan zrelaksowania i nie chciało nam się stamtąd wychodzić.
Po wyjściu z jaskini postanowiliśmy podjeść 2 kilometry do drogi na Hveragerði, które było naszym kolejnym celem tego dnia. Po dłuższym wędrowaniu szybko złapaliśmy na stopa osobówkę, z trójką studentów w środku, co było przykładem na to, że aby zabrać autostopowiczów liczą się chęci, a nie ilość miejsca w samochodzie. Włożyliśmy jeden z naszych wielkich plecaków do bagażnika, drugi leżał na kolanach M., moich i siedzącego obok Francuza. W milej atmosferze dotarliśmy do miejscowości, którą ktoś polecił nam ze względu na gorące źródła w Reyjkjadalur - niesamowitej dolinie. Aby do niej dotrzeć trzeba jechać ulicą Breiðamörk, aż zobaczy się parking i niewielką kawiarnię "Dalakaffi" po prawej stronie. Dalej już tylko ponad trzykilometrowa wędrówka przez góry (nie jest bardzo wymagająco).
Szlak jest malowniczy, bo mija się wodospady, ale największe wrażenie robi unoszący się nad dolinami dym. Nigdy wcześniej nie widziałam dymiących źródeł! Nie mieściło mi się to w głowie. Byłam jeszcze bardziej zadziwiona, kiedy znaleźliśmy się w miejscu, gdzie woda bulgotała i aż wyskakiwała do góry. Wisienką na torcie była gorąca rzeka, która wbrew nazwie jest raczej potokiem. Woda w nim ma chyba z 38 stopni, a siedząc w niej (da się na płasko zanurzyć w całości) osiągnęliśmy idealny stan zrelaksowania i nie chciało nam się stamtąd wychodzić.
Gorąca 'rzeka'
W Hveragerði, ze względu na nagromadzenie źródeł geotermalnych, można zobaczyć dymiące kominy na chodnikach
Islandzka suszona ryba
Kolejny dzień zaplanowaliśmy sobie dość ambitnie (w sumie to cały czas na Islandii podróżowaliśmy jak szaleni po 12 godzin dziennie). Na początek kierowaliśmy się do słynnego gejzera, który znajduje się na najbardziej turystycznej trasie - Golden Circle. Jako pierwszy zabrał nas starszy pan, który przez całą podwózkę milczał, więc wykorzystałam ten czas na rozglądanie się po samochodzie. Był ogromny, miał dwie skórzane kanapy z tyłu, telewizor i kilka miejsc na napoje. W następnym samochodzie rozmawiałam za to bez przerwy, choć mój dialog z jeszcze starszym panem ograniczał się do ’your country is beautiful, very beautiful’, bo tyle mógł zrozumieć. Sam za to opowiedział mi islandzko-angielskim (z naciskiem na ten pierwszy) o swoim synu, córce i jej krowach. W tym czasie M. siedział na tylnim siedzeniu z psem, który (zapewne z radości) ślinił mu się na plecak.
Po pożegnaniu z uroczym staruszkiem zatrzymaliśmy pana - pasjonatę golfa (to ulubiona forma spędzania wolnego czasu Islandczyków). Sport był zdecydowanie jego mocną stroną, bo w przeszłości trenował w reprezentacji swojego kraju w piłce nożnej. Rozmawiało się z nim bardzo miło, a w pewnym momencie poczęstował nas lokalnym przysmakiem - suszoną rybą. Wyglądała jak trociny i ciężko było ją złamać na pół, ale jak ją trochę pożułam w buzi, okazała się całkiem dobra.
Gejzery i tęcza nad wodospadem Gullfoss
Przy gejzerach mojej pierwsze zaskoczenie było takie, że Stori Geysir (od którego gejzery mają swoją nazwę) nie wyrzuca z siebie wody! Co 10 lub 15 minut robi to natomiast Strokkur, w dodatku w bardzo spektakularny sposób - tworząc chwilową, 20-metrową fontannę.
Stori Geysir
Po zachwycie gejzerami przyszedł czas na jeszcze większy, który że aż odbebrał mi mowę. Tak pozytywne wrażenie zrobił na mnie Gullfoss, czyli najpopularniejszy wodospad na Isladii.
O swojej podróży po Isladii mam jeszcze dużo do napisania, więc po tych widokach obiecuję Wam ponownie, że ciąg dalszy nastąpi.
Oooo, widzę, że uparcie prześcigasz mnie w spełnianiu moich podróżniczych marzeń!.. ;)
OdpowiedzUsuńIslandia, z naciskiem na naturę i góry - nasz kolejny cel w przyszłości. Przepiękna ta Twoja islandzka opowieść, historie autostopowe - jak to historie autostopowe, ubarwiają podróż jak nic innego. ;)
Jak na razie udało nam się zrealizować inne marzenie - Góry Fogaraskie! Pamiętam, że Twój komentarz i Twoje blogowe opowieści były inspiracją do rozbudzenia tego marzenia o rumuńskich górach ;) I udało się - najwyższy szczyt Rumunii zdobyty! :D Było tak: http://fotografia-prania.blogspot.com/2016/10/doliny-w-dugich-cieniach.html
Wiesz, że za tydzień minie równe 5 lat odkąd poznałyśmy się na rajdzie Rozdroża w Beskid Śląski? ;) teraz czytam, że studiujesz w Krakowie - no to aż wypada się w końcu po tych 5 latach spotkać! ;) Jestem uparta - ale tak coś czuję, że odświeżenie tej znajomości to byłaby naprawdę fajna sprawa... ;)
Mieszkamy na ruczaju, gdybyś potrzebowała noclegu w Krakowie - pisz koniecznie! (bez zmian: kana@10g.pl). A i bez potrzeby krakowskiego noclegu ;) - super byłoby się po prostu spotkać.. Może jakieś wspólne góry właśnie? ;)
Wierzę, że przyjdzie ten dzień - i odnowimy naszą krótką znajomość ;)
Pozdrawiam serdecznie,
powodzenia w dalszym realizowaniu podróżniczych marzeń! :)