sobota, 5 listopada 2016

Autostopem przez południe Islandii cz. II

W Islandii jest pełno pięknych miejsc, ale chyba najbardziej jest nimi wypakowane południe. To tam znajdują się niesamowite kry, lodowiec Vatnajökull czy najpopularniejsza wśród odwiedzających trasa Golden Circle. W tych (i nie tylko) miejscach udało mi się na południu być, dlatego zapraszam Was na kolejną wycieczkę. :)

 Jedna z atrakcji Golden Circle - przepiękny wodospad Gullfoss.

Autostopem do Landmannalaugar

Jak już wspominałam na blogu - kocham góry - dlatego planując z M. naszą podróż po Islandii, wiedzieliśmy, że jakiś ciekawy szlak musi się znaleźć na naszej liście. Wybór padł na Landmannalaugar - rejon w wyżynnej części kraju, do którego prowadzą ubite drogi. Skusiły nas zdjęcia przedstawiające różnobarwne szczyty i wzgórza. Chcieliśmy przez nie wędrować kilka dni tak, by dotrzeć do Þórsmörk, gdzie oficjalnie kończy się ten szlak, a stamtąd dodatkowo pójść do Skógar i zobaczyć wodospad Skógafoss. Wyszło jednak trochę inaczej...
Spod wodospadu Gullfoss - jak zwykle z niepoprawnym optymizmem - o ósmej wieczorem postanowiliśmy łapać stopa, aby jeszcze tego samego dnia dotrzeć do początku szlaku. Nie prowadzą do niego dobre drogi, ale stwierdziliśmy, że może znajdą się osoby, które chcą dotrzeć do Landmannalaugar wieczorem, aby kolejnego dnia rano rozpocząć już wędrówkę.
Zaczęło się świetnie! Duński perkusista (podróżujący z pianistą jazzowym) podwiózł nas główną drogą do pierwszej z mniejszych dróg. Nie skręcało w nią zbyt wiele samochodów, dlatego wydawało mi się, że szansę dla nas są nikłe. Jednak po dwóch minutach zatrzymało się świeżo upieczone amerykańskie małżeństwo. Byli przesympatyczni i bardzo chcieli... dogonić owce. Dlatego co jakiś czas zatrzymywali się na środku drogi, brali aparat i ruszali w pościg. M. raz nawet próbował pomóc Markowi - jeden ruszył za zwierzęciem z jednej strony, drugi z przeciwnej, ale nic z tego nie wyszło. Nowożeńcy zawieźli nas na totalne pustkowie. Mimo to złapaliśmy tam dwóch Islandczyków, z którymi odbyliśmy podróż z niezwykłymi krajobrazami! Przejeżdżaliśmy przez kompletnie wyschniętą rzekę oraz taką, która może niedługo zalać okoliczne tereny, a po prawej stronie cały czas spoglądała na nas Hekla - najwyższy czynny wulkan w kraju. Od Islandczyków wysiedliśmy na parkingu przy hotelu Hrauneyjar i... utknęliśmy.

Pustkowie przy hotelu Hrauneyjar.

Była dziewiąta wieczorem, ale trzymaliśmy się naszej nadziei, że na pewno są osoby, które - tak jak my - chcą być przy szlaku tego dnia, żeby na drugi dzień rano móc już chodzić. Okazało się, że tendencja jest inna - ludzie przyjechali do hotelu, żeby zostać w nim na noc, a do Landmannalaugar wyruszą dopiero z rana. Kiedy sobie to już uświadomiliśmy, byliśmy totalnie zmarznięci (czekaliśmy w końcu przy drodze ponad półtorej godziny). Na zewnątrz robiło się coraz zimniej, a dookoła nas było tylko pole lawy. Dlatego zdecydowaliśmy się na (bardzo drogi) nocleg w ciasnym hotelowym pokoju.

Na drugi dzień rano zaczepiłam na parkingu Belgijkę, która wraz ze swoim mężem wybierała się Suzuki 4x4 (zwykłe osobówki nie poradzą sobie na islandzkich bezdrożach) do Landmannalaugar. Chcieli przedtem zobaczyć jakiś wulkan, dlatego wysadzili nas przy drodze do początku szlaku, ale zabrali nas stamtąd już po 20 minutach.

Droga do Landmannalaugar.







Po dotarciu do takiego miejsca stopem byliśmy pełni energii i bardzo zmotywowani do dalszego działania, do którego niestety nie doszło.. Gdy poszliśmy się zameldować u strażników szlaku (czytaliśmy, że należy to robić ze względów bezpieczeństwa), usłyszeliśmy od jednego z nich, że w nocy będzie burza i - jeśli wybierzemy się do kolejnego obozu - nasz namiot odleci, ze względu na przewidywaną tam prędkość wiatru. Mężczyzna poradził nam zostanie w Landmannalaugar, gdzie podczas intensywnej burzy można się schronić w kilku chatach (w kolejnym punkcie szlaku jest tylko jedna). Trudno nam było podjąć decyzję o zostaniu na dole, ale wygrał rozsądek. Zdjęliśmy plecaki i - aby być podczas burzy blisko innych ludzi - rozbiliśmy się tam, gdzie większość z nich, czyli na kamieniach. 

Kiedy rozbijaliśmy namiot, już zbliżał się deszcz.

W nocy silny wiatr kołysał nasz namiot w lewo i w prawo (później odkryliśmy, że przez to połamał nam się miejscami stelaż). Rano pogoda się nie zmieniła, jedynie nie było słychać grzmotów. Spytaliśmy strażników, kiedy będzie można wyjść na szlak, a oni odpowiedzieli "Ci, którzy się na to dzisiaj zdecydują, są szaleni". Nie mogliśmy przeczekać kolejnego dnia, dlatego - z ciężkimi sercami - postanowiliśmy, że wracamy. Nie było to takie proste, bo część osób dopiero przyjechała, a wyjeżdżający mieli samochody zapakowane po brzegi. Musieliśmy sobie zafundować najdroższą przejażdżkę podczas naszej podróży - autobus z Landmannalaugar do Heli (niecałe 100 km) kosztował nas 250 złotych za osobę.. Z trudem przełknęliśmy tę kwotę, na pewno pomogły nam w tym kolejne przygody.

Ukryty wodospad przy Seljalandsfoss

Dotarliśmy na camping do Hellisholar, gdzie wszystkie nasze przemoczone i wilgotne rzeczy wrzuciliśmy do pralki, a potem kombinowaliśmy co zrobimy na drugi dzień. Wszystko poszło zgodnie z planem. Rano złapaliśmy stopa do pobliskiego Hvolsvöllur, a od wiozącego nas Islandczyka dowiedzieliśmy się, że jego syn zaraz będzie biegł w słynnym górskim maratonie na szlaku Landmannalaugar, gdzie podobno jest właśnie piękna pogoda.. Niestety w podróży zdarzają się takie psikusy, a my nie mieliśmy już czasu na zawracanie.

Naszym kolejnym kierowcą była Islandka o bardzo fajnej filozofii życiowej: "My nikomu nie robimy nic złego, więc dlaczego ktoś miałby zrobić nam? W naszym kraju jest bardzo bezpiecznie, nie widzę problemów, żeby brać kogoś na stopa.". Podwiozła nas pod sam wodospad Seljalandsfoss. Tam mogłam wreszcie spełnić swoje dziecięce marzenie - wejść za taflę wody!!!



Jeśli kiedyś się tam znajdziecie, koniecznie idźcie dalej niż ten wodospad! W okolicy campingu przy skalnej ścianie jest nieco tajemne miejsce. Między skałami jest płytka woda, nie zrażajcie się nią, tylko przejdźcie przez szczelinę, bo... w takiej jakby skalnej kaplicy kryje się piękny wodospad! 


Ukryte kaskady przy Skogafoss

Ale tego dnia moim zachwytom nie było końca, bo niecałe 30 kilometrów dalej zobaczyliśmy potężnego Skogafossa. Niestety od tamtego momentu zaczął mi świrować aparat, ale udało mi się zrobić kilka fajnych zdjęć telefonem. W tym miejscu też warto pobyć trochę dłużej - wejść tuż obok górnej części wodospadu, a potem dalej spacerować pod górę. Zobaczycie dzięki temu jeszcze kilka kaskad.



Czarna plaża w Vík í Mýrdal

Wspominałam już, że stopowaliśmy z M. jak szaleni po kilkanaście godzin dziennie. Dlatego, kiedy sporo turystów kończyło swoje zwiedzanie i jechało już na camping, my dopiero się rozkręcaliśmy. Dotarliśmy do Vík í Mýrdal i rozlokowaliśmy się, razem z naszymi przenośnymi domami, na stacji benzynowej. Nie raz podczas naszej podróży stanowiliśmy nie lada atrakcję, szczególnie w tłocznych miejscach. Tam ludzie, którzy wyskakiwali tylko na chwilę z autobusów, robili wielkie oczy na widok włóczęgów z plecakami wyższymi od nich. Kiedy gotowaliśmy sobie na palniku obiad na stacji w Vik, coraz zatrzymywały się autobusy z wycieczkami. Pewna pani nie mogła się powstrzymać, stanęła na przeciwko mnie z aparatem i zrobiła zdjęcie jak mieszałam konserwę z płatkami gryczanymi..
Choć wioska na południu jest malowniczo położona na wzgórzu i w dolinie, turyści przyjeżdżają do niej tylko po to, żeby zobaczyć czarną plażę. Jest nieco przerażająca i smutna, ale zdecydowanie robi wrażenie.  

 


Dlaczego warto jeździć autostopem

Tyle miejsc widzieliśmy na południu Islandii, że muszę na nie poświęcić jeszcze jeden wpis. Ten chciałabym zakończyć niesamowitą historią, która nam się przydarzyła. Po zejściu z plaży wróciliśmy w okolice stacji benzynowej i zaczęliśmy łapać stopa. Była ósma wieczorem, a my chcieliśmy jeszcze przejechać 140 kilometrów, żeby dotrzeć do Parku Narodowego Skaftafell. Podeszło do nas dwóch chłopaków. Jeden z nich - Francuz - powiedział, że będzie jechał w tamtą stronę na drugi dzień, więc jeśli się nam nie uda wieczorem, chętnie nas podrzuci. Drugi - najprawdopodobniej jego kolega, Amerykanin - był jeszcze bardziej entuzjastyczny. - Widziałem was już kiedyś przy drodze! Podróżujecie tylko autostopem? Naprawdę? Jesteście świetni! Tak trzymajcie! - kibicował nam.
W końcu szczęście się do nas uśmiechnęło. Zatrzymała się przy nas czarna osobówka, z której wyszła ruchliwa brunetka. - Pakujcie się. Albo nie, poczekajcie, muszę tu trochę uprzątnąć - zaczęła. W bagażniku miała treki i walizkę. Pomyślałam, że pewnie niedawno wylądowała na Islandii, wypożyczyła samochód i w ten sposób zamierza przejechać wyspę. Jak się później okazało, Stephanie - bo tak miała na imię - już niemal kończyła swoją podróż. Przyleciała ze Stanów sama i przez większą część pobytu podróżowała na stopa i korzystała z Couchsurfingu. Pewna Islandka 'zaadoptowała' ją na dobę, pozwoliła jej spać w pokoju córki, a później obwiozła po słynnym Golden Circle. Natomiast rybak z Fjordów Zachodnich wziął ją na swój kuter. Po tych przygodach Stephanie postanowiła wynająć samochód na ostatnie dni swojej podróży. Obiecała sobie, że będzie zabierać do niego wszystkich napotkanych autostopowiczów, bo sama przekonała się, jak długo trzeba czasem czekać przy drodze. Od razu złapałyśmy wspólny język.

Była kilkanaście lat ode mnie starsza, ale łączyło nas to, że obie zainteresowałyśmy się Islandią ze względu na Björk. - Musimy koniecznie jej teraz posłuchać! Jej piosenki idealnie pasują do tych krajobrazów! - ekscytowała się Stephanie. I tak faktycznie było. Słuchaliśmy "Jogi", a ja miałam wrażenie, że Björk śpiewa dokładnie o tym, co widzę za szybą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz