Autostopem na fiordy zachodnie
Stanęliśmy przy drodze obok jeziora Myvatn i złapaliśmy świetnego stopa. Niemiec Jonas wracając z Kanady miał przesiadkę w Reykjaviku. Podobno islandzkie linie lotnicze dają w takim przypadku możliwość zostania trochę dłużej w kraju, żeby móc go zwiedzić. Nasz kierowca zarezerwował sobie na to trzy dni. Wypożyczył samochód, w którym codziennie spał i ekspresowo objeżdżał wyspę. Kiedy się spotkaliśmy, był już w drodze powrotnej do stolicy. Dzięki temu mogliśmy się z nim zabrać dość daleko, bo aż do drogi na fiordy zachodnie. Wspólny czas minął nam bardzo szybko, bo Jonas miał otwarty umysły i mogliśmy z nim podyskutować na przeróżne tematy. Co jakiś czas robiliśmy sobie przerwy na robienie zdjęć. Jedna z nich wypadła, jeszcze na północy, przy pięknym wodospadzie Goðafoss.
Ale widoki podczas jazdy z Jonasem nie robiły na mnie takiego wrażenia jak na wschodzie czy południu. W krajobrazach północy dominowały farmy i pola. Urozmaiceniem były górskie szczyty.
Wysiedliśmy przy stacji benzynowej N1 - Staðarskáli, skąd musieliśmy przejść tylko niewielki kawałek do drogi, która - jak myśleliśmy - miała nas bez problemu zaprowadzić na fiordy zachodnie. Założyliśmy na siebie wszystkie ciepłe rzeczy, bo było tylko 6 stopni. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy piosenki, żeby podnieść się na duchu. Ruch był niewielki. Po ponad godzinie zatrzymał się Islandczyk z synem, ale mógł nas powieźć tylko do oddalonej o 5 kilometrów miejscowości Borðeyri. Tam staliśmy przy drodze ponad półtorej godziny. Wiatr wiał niemiłosiernie, byliśmy przemarznięci, więc postanowiliśmy, że prześpimy się gdzieś pod dachem. Jednym miejscem noclegowym był Tangahús (drogi, ale bardzo klimatyczny).
Na drugi dzień wróciliśmy na nasze miejsce, ale wiatr niestety nadal był silny. M. odkrył krzaki, w których na zmianę się chowaliśmy, żeby trochę się ogrzać. Po godzinie niewielkiego ruchu zdecydowaliśmy, że będziemy łapać w obie strony. Ostatecznie zabraliśmy się z panem z miasteczka, jadącym na stację benzynową, przy której wysiedliśmy dzień wcześniej. Tam zatrzymała się dla nas sympatyczna Islandka po pięćdziesiątce. Wytłumaczyła nam, że wybrana przez nas poprzednio droga była dawną opcją dojazdu na fiordy zachodnie. Zaproponowała, że podrzuci nas do nowej. Po drodze dowiedziałam się, że ma 30 krów i 30 baranów na swojej farmie. Kobieta podsumowała, że to niewiele, ale hodowała je tylko na potrzeby swojej rodziny. Powiedziała, że bardzo lubi jeść baranią głowę (jedna z tradycyjnych potraw w Islandii), a mięso zwykle konserwuje trzymając je w maślance.
Przy drodze numer 60 (ta, którą aktualnie jeździ się na fiordy zachodnie) niestety znowu nie mieliśmy szczęścia. Ruch był niezły, ale nikt się nie zatrzymywał. Nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego. W innych częściach kraju szło nam przecież bardzo fajnie. Jednak w takiej sytuacji musieliśmy odpuścić. Straciliśmy dzień próbując się dostać na zachód i nie chcieliśmy spędzać więcej czasu tylko jeżdżąc.
Autostopem na półwysep Snæfellsnes
Postawiliśmy więc na plan B - półwysep Snæfellsnes. Pierwszym samochodem, do którego wsiedliśmy, podróżowali dziewiętnastoletni Islandczycy - dziewczyna i chłopak. Pierwszy raz, podczas naszej podróży po wyspie, nie mogliśmy się doczekać, kiedy dojedziemy. Byli zarozumiali i zblazowani. Robili miny, gdy mówiliśmy, że w Polsce zarabia się mniej, przechwalali się, ile oni dostają w hotelu i że nie mają tego nawet jak wydawać. Chłopak stwierdził, że nie umiałby podróżować tak dziko jak my. Na bogato zwiedził już Londyn, Budapeszt, Stany, RPA. Wcale mu nie zazdrościłam. Ja opowiadam o swoich przygodach ze zdecydowanie większym entuzjazmem. A przez tego nastolatka tylko złapaliśmy doła. Na szczęście pomógł się nam go pozbyć Islandczyk koło sześćdziesiątki, który przez 40 lat mieszkał w Stanach. Teraz rozwozi po wyspie wodę Icelandic Glacial (jej butelka ma cudowny design, sprawdźcie). Na pożegnanie kazał nam wziąć sobie tyle butelek, ile potrzebujemy.
Choć nie mogliśmy przeboleć fiordów zachodnich, półwysep bardzo nam się podobał. Jechaliśmy w otoczeniu strumieni i gór.
Naszym pierwszym przystankiem było urocze miasteczko na wybrzeżu - Stykkishólmur. Warto się do niego wybrać, ale odradzam pobyt na tamtejszym kempingu, jeśli liczycie na ciepły prysznic. Stawka za pobyt jest taka sama jak na porządnych polach, a można się umyć jedynie w zimnej wodzie, w dodatku kabina znajduje się na zewnątrz.
Maskonury w Stykkishólmur
Wieczorem tego dnia oraz rano kolejnego zwolniliśmy tempo. Miałam gorączkę po stopowaniu w niskiej w temperaturze, więc zrobiliśmy zakupy i wybraliśmy się na spacer po miasteczku. Są w nim ładne, kolorowe domki, port i niewielka latarnia morska na wzgórzu. Kiedy się już na nie wejdzie, można dojrzeć fiordy zachodnie albo słynne maskonury. Nam udało się zobaczyć jednego.
Po zwiedzaniu ruszyliśmy w głąb półwyspu. Nie mogliśmy dotrzeć w wybrane miejsce na jednego stopa, ale za to szybko mieliśmy kolejne. Po drodze byliśmy między innymi w Grundarfjörður, gdzie akurat odbywało się bardzo kolorowe święto. Każda część miasteczka miała inny kolor - czerwony, zielony, niebieski lub żółty.
Kemping w Hellisandur i zatoka Nesbjarg
Stamtąd dostaliśmy się na najfajniejszy - w mojej opinii - kemping w Islandii, w Hellisandur. Podobał mi się tak bardzo, ponieważ namioty rozbijało się na niewielkim terenie, otoczonym polami lawy.
W przewodniku przeczytaliśmy, że na najbardziej wysuniętym zachodnim cypelku półwyspu można oglądać wieloryby. Oczywiście nie mieliśmy gwarancji, że akurat tam będą, ale postanowiliśmy się do nich wybrać. Przeczytaliśmy, że możemy pójść szlakiem, jednak odradzam opcję dotarcia tam na pieszo - żadnego szlaku przez całą drogę (ponad 6 kilometrów) nie zobaczyliśmy. Musieliśmy więc iść z boku jezdni, co było dość monotonne. Dlatego dla urozmaicenia schodziliśmy co jakiś czas do brzegu.
Nie dotarliśmy do końca cypelku, bo robiły się już dość późno, a tego dnia mieliśmy w planach jeszcze jeden szlak. Ale po drodze udało nam się zobaczyć ładne miejsce - mini zatokę Nesbjarg.
A później długo nie mogliśmy dojechać do celu, bo Niemki, z którymi podróżowaliśmy, zatrzymywały się co 5 kilometrów (do przejechania mieliśmy 45). Jednak dzięki temu zobaczyliśmy dawny krater wulkanu i imponujące formacje skalne, które Islandczycy uważali w przeszłości za świątynie elfów.
Szlak z Hellnar do Arnarstapi
Po jeszcze kilku innych przystankach, dotarliśmy do Hellnar, skąd wybraliśmy się bardzo łatwym i przyjemnym szlakiem do Arnarstapi. Przed rozpoczęciem wędrówki zjedliśmy przepyszną zupę rybną i domowy chleb z solonym masłem w maleńkiej kawiarni Fjöruhúsið (znajduje się na początku szlaku).
Pole namiotowe w Arnarstapi wygrało w moim prywatnym rankingu na najgorszy kemping w Islandii. Zapłaciliśmy jak na normalnym kempingu, a nie mieliśmy dostępu do żadnego prysznica, nawet z zimną wodą. Do dyspozycji turystów są tylko umywalki w barakach.
Homar w Reykjaviku
Półtora dnia przed odlotem do Polski spędziliśmy w Reykjaviku. Cieszę się, że zostawiliśmy sobie stolicę na koniec, bo w sumie niewiele jest w niej do zobaczenia. Można ją nawet pominąć podczas swojej podróży. Jest zwykłym miastem z przeciętnymi budynkami mieszkalnymi. Podobała mi się w nim tylko starsza część (centrum), murale i sala koncertowa Harpa, której powierzchnia przypomina z daleka łuski ryby.
M. spróbował hot doga w słynnej budce Bajarins Beztu Pylsur (jadł tam Bill Clinton) i nie podzielał zachwytu autorki przewodnika Lonley Planet. O wiele bardziej smakowała nam zupa z homarem i szaszłyki rybne (m.in. z kawałkami flądry) w małym bistro Sea Baron w starym porcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz