Jeziora Fjallsárlón i Jökulsárlón
Ze Skaftafell musieliśmy przejść dwa kilometry do głównej islandzkiej drogi numer jeden. Czekaliśmy dłuższą chwilę, aż w końcu zatrzymał się camper na niemieckich blachach, którym podróżowało przesympatyczne młode małżeństwo. Benjamin był weterynarzem i organistą. Bardzo lubił zabierać autostopowiczów, więc bez przerwy rozmawialiśmy. Słysząc, że chcemy zobaczyć słynne kry na jeziorze Jökulsárlón, zaproponował, że zabierze nas przedtem do innego, pięknego jeziora tego typu - Fjallsárlón. Lodowe formy robiły ogromne wrażenie, szczególnie w słońcu, które pojawiło się na tamtą część dnia.
Jednak jeszcze bardziej podobało mi się Jökulsárlón. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! W tamtym czasie lodowiec "wypluł" dużo brył o niesamowitych kształtach. Można je było oglądać z łodzi, ponieważ są tam organizowane specjalne wycieczki, ale według mnie wystarczy tylko powędrować brzegiem jeziora. W pobliżu niego znajdują się (a przynajmniej wtedy tak było) najbardziej imponujące kry.
Autostop na wschodzie Islandii
Tego dnia znowu postanowiliśmy spróbować swoich sił w późnym stopowaniu i koło ósmej wieczorem stanęliśmy przy drodze. Mało rozmowny Amerykanin podwiózł nas w okolice Höfn, skąd zamierzaliśmy przejechać... jeszcze ponad 200 kilometrów. Nie zapowiadało się to dobrze, bo niewiele samochodów skręcało w drogę prowadzącą na wschód. W końcu zatrzymał się dla nas pan koło pięćdziesiątki. Jechał doglądnąć swoich koni, które trzymał na farmie u kogoś innego. Na co dzień prowadził luksusowe wycieczki konne w głąb kraju. Mogło w nich brać udział maksymalnie osiem osób. Koni było w takich przypadkach kilkadziesiąt po to, by transportować duży ekwipunek uczestników. Pan mówił słabo po angielsku, ale udało mi się dowiedzieć, że Björk jest według niego dziwna, a film "Hrútar" (u nas "Barany. Islandzka opowieść") bardzo mu się podobał. Kierowca zdziwił się, że nie jemy koniny, bo w jego opinii jest najlepszym rodzajem mięsa. Jechał tylko nieco ponad 40 kilometrów od miejsca, z którego nas zabrał, ale postanowił nas podwieźć 10 kilometrów dalej, gdzie mieliśmy zobaczyć rzadko spotykane w Islandii zwierzęta. Nie było ich tam, pan odjechał, a my pozostaliśmy pośrodku niczego - ściana skał i ocean.
Po dwudziestu minutach zaczęłam się rozglądać za miejscem na namiot. Przy oceanie teren był zupełnie nieosłonięty, więc przygotowywałam się psychicznie na to, że bardzo zmarzniemy w nocy. Wtedy obok nas zatrzymała się czarna osobówka, wyszedł z niej wysoki blondyn, na oko w naszym wieku, i powiedział, żebyśmy się pakowali do środka. Okazał się być Islandczykiem, a jego koleżanka Dunką. Jechali do Egilsstaðir, czyli mniej niż 30 kilometrów od naszego celu. Lepiej nie mogliśmy trafić! Obeznany w lokalnych terenach Ben - kierowca - pędził po bitych drogach ponad 100 km/h zarówno pod górkę, jak i z górki. Choć przez to nie miałam okazji się dobrze przyjrzeć widokom za oknem, były piękne. Przejeżdżaliśmy obok wysokiego fiordu, a czasami mieliśmy ściany skał po obu stronach drogi.
Do Egilsstaðir dotarliśmy koło 23. Ben proponował, że podrzuci nas na sam kemping, ale uparliśmy się, że chcemy łapać dalej, w końcu tak mało dzieliło nas od celu. Jednak o tej porze większość osób jechała..do swoich domów w tej części miejscowości. Po 20 minutach zrezygnowaliśmy i poszliśmy na pole namiotowe.
Autostop na północy Islandii
Na drugi dzień nie żałowaliśmy swojej decyzji, bo przywitało nas super słońce. W dodatku było najcieplej w trakcie całego naszego pobytu - 24 stopnie. Zrobiliśmy duże zakupy i stanęliśmy przy drodze. Na północ zabrała nas starsza Islandka, podróżująca do Akureyri (drugiego co do wielkości miasta Islandii). Opowiadała nam, że jak była młoda, pokonywała duże dystanse konno. Ludzie przemieszczali się też między miastami pieszo. To dlatego przy drogach wciąż można zobaczyć różnej wielkości stosy kamieni (is. varða), które służyły do oznaczania szlaków.
Przed podróżą na północ, warto odwiedzić stację benzynową, ponieważ na odcinku ponad 150 kilometrów nie ma żadnej. Nie znajdziecie tam też sklepów. Jest tylko pusta, piękna przestrzeń.
Właśnie na takim pustkowiu czekaliśmy na następnego stopa. Chcieliśmy się dostać do wodospadu Detifoss. Prowadzą tam dwie drogi, ale słyszeliśmy, że pierwsza (jadąc od wschodu) jest lepszym wyborem, ponieważ można z niej podejść bliżej wodospadu. Jednak nie każdy samochód może nią jechać - droga składa się głównie z małych kamieni i sporych dziur. Austriak Patrick i Amerykanka Emily podróżowali autem 4x4 i zabrali nas ze sobą. Byli przyjaciółmi, którzy poznali się podczas wymiany w Nowej Zelandii. Wszyscy byliśmy zachwyceni wodospadem. To zdecydowanie mój faworyt na Islandii!
Emily i Patrick podrzucili nas na wcześniejsze odludzie, gdzie wprosiliśmy się do samochodu młodej Islandki, wracającej z wesela. W ten sposób dotarliśmy nad jezioro Myvatn. Choć jego okolica jest znana z krajobrazów rodem z Marsa, odpuściliśmy sobie wędrówki i przeznaczyliśmy wieczór na odpoczynek. Na drugi dzień czekała nas długa droga na zachód.
no no, zwłaszcza ta zieleń robi wrażenie, nie spodziewałem się! co zostaje do zwiedzenia na świecie po islanii?
OdpowiedzUsuńMoja lista jest dość długa :D Jest na niej m.in. Australia, Nowa Zelandia, Gwatemala, Wyspy Zielonego Przylądka.
OdpowiedzUsuń