środa, 11 stycznia 2017

Weekend w Kopenhadze

W oczekiwaniu na kolejne wyjazdy (już jakieś pomysły się nieśmiało rysują) opowiem Wam o Kopenhadze. Byliśmy tam z M. we wrześniu 2015 roku, ale jeszcze nie miałam okazji opisać tego wyjazdu na blogu.
Postanowiliśmy się wybrać do stolicy Danii dość spontanicznie. Rozmawialiśmy przez telefon i doszliśmy do wniosku, że fajnie byłoby znaleźć jakieś tanie bilety. Wybór padł na Malmö i przez większość czasu planowaliśmy właśnie tam spędzić niemal trzy dni naszej podróży. Ale przeczesując internet, M. zorientował się, że zdecydowanie więcej zobaczymy w Kopenhadze, a że miasta dzieli niewiele ponad 40 kilometrów postanowiliśmy tam dostopować już pierwszego dnia.

Autostopem z Malmö do Kopenhagi 

Lotnisko w Malmö, które wygląda jak Ikea, znajduje się poza miastem. Jeśli ruch jest dobry, nie powinno to stanowić problemu w stopowaniu. Decydując się na tę formę transportu, weźcie jednak pod uwagę, że późnym popołudniem ruch jest średni. Do nas zagadał pan z plecakiem na stacji benzynowej kawałek od lotniska. Myśleliśmy, że jest stopowiczem i chce ustalić, kto pojedzie pierwszy. On jednak zaproponował, że możemy się zabrać na obrzeża Malmö z nim i jego żoną. Skorzystaliśmy z okazji i pół godziny później próbowaliśmy zatrzymać jakieś auto już na wylotówce na Kopenhagę. W pierwszym miejscu nie szło w ogóle, bo samochody jechały jeszcze do kilku innych miast. Na pewnym przystanku autobusowym możliwości były już tylko dwie, ale i tak nikt się dla nas nie zatrzymał. Studiując mapę stwierdziliśmy, że może lepiej będzie na oddalonej o kilka kilometrów stacji benzynowej. Jako zapaleni górscy wędrowcy szybko zdecydowaliśmy się na tę opcję. Szliśmy polami wzdłuż autostrady, raz musieliśmy też obejść spory rów, idąc kawałek przez las. Droga była w sumie ciekawa, ale w pobliżu stacji nadal nam nie szło. Zatrzymał się tylko jeden zagubiony kierowcy, ale pojechał dalej, kiedy zorientował się, że my też nie znamy drogi. Było ciemno i coraz zimniej, więc poszliśmy na chwilę zagrzać się do McDonald’s. Ledwo się rozsiadłam, kiedy zobaczyłam podjeżdżający na stację samochód. Wybiegłam z restauracji i zagadałam do kierowcy. Wybierał się na lotnisko w Kopenhadze, więc po chwili siedzieliśmy w wypożyczonym samochodzie z sympatycznym Rosjaninem. Udało nam się ruszyć po prawie czterech godzinach prób.

Rowerowy raj 

 Przez pół roku mieszkałam w Holandii (o czym możecie przeczytać m.in. tutaj i tutaj) i byłam zachwycona tamtejszą kulturą rowerową, za którą wciąż tęsknię będąc w Polsce. Przed przyjazdem do Danii widziałam rowerowe filmiki z Kopenhagi i nie mogłam się doczekać, kiedy sama będę mknąć tymi szerokimi ścieżkami rowerowymi. Było jeszcze lepiej, niż się spodziewałam - Kopenhaga, liczbą rowerów i warunkami drogowymi dla nich, spokojnie dorównuje niejednemu niderlandzkiemu miastu. Różnią się tylko pojazdy - w Holandii jest dużo tych typowych, z szerokimi, giętymi kierownicami (po to, by jadąc zachować wyprostowaną sylwetkę), a w Kopenhadze widziałam całkiem sporo rowerów trekkingowych. Ścieżki rowerowe bywają tak szerokie, jak jeden pas dla samochodów, miejsca do skrętu w prawo lub lewo są osobno wydzielone, a dodatkowo mają własne światła!
Wypożyczyliśmy sobie rowery na cały nasz pobyt, co z serca polecam, bo w bardzo drogiej stolicy jest to dość tania opcja. Za cały weekend i poniedziałkowy poranek zapłaciliśmy ok. 90 zł (za jeden rower).

Nasze rowery.

W mieście jest sporo niewielkich sklepów - punktów z naprawą, w których można wypożyczyć rowery. Nasze znaleźliśmy na Holmbladsgade.

Streetartowa Christiania

 Nie przygotowywaliśmy się zbyt długo do tego wyjazdu. Przewodniki zaczęliśmy czytać dopiero w samolocie. Ale wizyty w Christianii byliśmy pewni od samego początku. O tej dzielnicy opowiedziała mi koleżanka z pracy. Mówiła, że rządzi się własnymi prawami i żeby się tam wprowadzić, trzeba m.in. dostać rekomendację od jednego z mieszkańców. Zaciekawiło mnie to na równi z muralami w Christianii, które oglądałam w internecie. Nasza gospodyni z Couchsurfingu nie umiała potwierdzić, czy nadal potrzebna jest zgoda kogoś z dzielnicy, wiedziała za to, że ze względu na rosnącą popularność tego miejsca, mieszkania są tam dość drogie. 


Zaparkowaliśmy rowery pod Café Månefiskeren, weszliśmy do środka, gdzie wreszcie mogliśmy coś zjeść i wypić w normalnej cenie. Wybór był bardzo prosty - chleb, szynka, ser, warzywa, kawa. Przed wejściem można przeczytać, że jest to jedyna bezalkoholowa kawiarnia w dzielnicy. To coś niezwykłego, ponieważ Christiania słynie z dostępności używek. W osobnej części - Green Light District (nazwa nawiązuje do znajdującej się w Amsterdamie Red Light District) - w budkach siedzą zamaskowani ludzie, którzy sprzedają marihuanę. Można ją zresztą poczuć spacerując innymi ulicami w dzielnicy. Bardzo utkwiło mi w pamięci zdanie, które przeczytałam na jednej ze ścian Café Månefiskeren "For a brighter day put drugs away". Jednak w zakamarkach Christianii można spotkać ludzie w różnych stanach. Ale wciąż warto się tam wybrać dla świetnego streetartu i atmosfery "wolnego miasta". 

 
















Można też zobaczyć takie osobliwości, jak dom w całości zrobiony z okien.

Są również inne ciekawe domy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz