W Kutaisi nie chciało mi się za bardzo zwiedzać. Chodziłam też o kulach, więc ciężko mi się przemieszczało. Ale na targ chętnie dokuśtykałam. Już kilkadziesiąt metrów wcześniej odczułam, że bazarek jest w pobliżu. Całą długość chodnika zajmowały stoiska z zegarkami, skarpetami czy portfelami. Nic nadzwyczajnego. Ale targ już tak.
Owoce i warzywa piętrzyły się na straganach, tworząc kolorowe góry. W świetle wpadających do wnętrza targu promieni słonecznych ich kolory były intensywne, zachęcające do zakupu. Układanie takich górek zajmowało sprzedawcom trochę czasu, łatwiej jest przecież zostawić owoce i warzywa w skrzynkach. Ale widać było, że robią to z cierpliwością.
Na innych stoiskach, niczym grube sznury, zwisały kolorowe churchele (czyli orzechy włoskie w soku z winogron). Gdzie indziej znów w wielkich worach pachniały różnorodne przyprawy. W mięsnych sklepikach z belek zwisały wielkie płaty mięsa, a stragany z akcesoriami kuchennymi były wręcz pokryte drewnianymi tłuczkami i wałkami.
W okolicy targu dużo osób próbuje coś sprzedać. Staruszka na chodniku chciała komuś wcisnąć kury, które ciągle wyrywały się z jej rąk.
Biznes pojawiał się jeszcze bardziej niespodziewanie. Nagle ktoś wchodził do jakiejś piwniczki, gdzie był fryzjer (choć niewiele na to wskazywało) albo z jakiegoś okienka wyrastały ręce, które podawały klientom świeże chaczapuri.
Wszystkiemu towarzyszyły krzyki i nawoływania, bo Gruzini to bardzo krewki naród (co opisywałam już tutaj). Możecie spróbować odmówić, mówiąc dziękuję, ale nie zawsze to działa.
Wszystkiemu towarzyszyły krzyki i nawoływania, bo Gruzini to bardzo krewki naród (co opisywałam już tutaj). Możecie spróbować odmówić, mówiąc dziękuję, ale nie zawsze to działa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz